Smile! You’re at the best WordPress.com site ever

VIII DYWIZJA

Kowal

Śmierć to dobra okazja, żeby coś napisać. Przecież nie można ot tak, po prostu, włożyć martwego człowieka do dołu i zasypać. W normalnych czasach i okolicznościach tak się nie robi. W naszym kręgu kulturowym właśnie po to jest ksiądz, pop, pastor. Wypowiadają te swoje zaklęcia, żeby choć trochę zakopywanie trupa nie było czynnością banalną jak wieczorne bąki po tłustym obiedzie.
Telefon zadzwonił pierwszy raz, kiedy gość ubrany w czarną kieckę, z charakterystyczną rogatywką na głowie, zaczął machać kropielnicą. Trochę wstyd, zwłaszcza wziąwszy pod uwagę, że jako dzwonek mam ustawiony okrzyk z miesięcznicy smoleńskiej: Jarosław, Jarosław… Na szczęście tłumów nie było. Dwóch gości z firmy pogrzebowej, jeden od trzymania krzyża, ten w rogatywce, Lucyper, ja, ze dwie pijaczki i to już właściwie koniec. Ale i tak, kurwa, wszyscy spojrzeli na mnie. Odrzuciłem. Najszybciej jak mogłem, zwłaszcza, że na katafalku przykrytym zieloną wykładziną imitującą trawę stał wazon z wyrytym dokładnie tym samym imieniem. Było też nazwisko i dwie daty: 11.11.1966 /20.10.2019.
– Ta pijaczka go znalazła – zagadał cicho Lucyper szturchając mnie dyskretnie w bok, gdy ten w rogatywce jeszcze coś tam bełkotał o prochu, powstaniu i obracaniu.
– Pili razem u Bombaja. Kowal wyszedł. Po jakichś dwóch godzinach, jak im się skończyło, chcieli do niego iść, no i ona go znalazła, ta w tej czapce. Leżał na podwórku, pod Bombaja oknem. Już nie oddychał.
Czary mary najwyraźniej się właśnie skończyły, bo ten z zakładu pogrzebowego, co stał nad katafalkiem, poszukał palcami po omacku pod zieloną wykładziną jakiejś dźwigni i po chwili urna z Kowalem zaczęła powoli opadać w dół. Niezła ściema. Otworzyli grobowiec, ustawili rusztowanie, ale przecież i tak go na sam dół nie spuszczą, bo nie mają takich długich pasów – wykoncypowałem. – Ciekawe zresztą, czy by chciał, tak z matką? Tyle że Kowal miał to już dokładnie, głęboko w dupie. Tylko, gdzie ta dupa?
– Ile go zostało? Będzie z kilogram? – zagadnąłem tego od dźwigni, gdy ten w rogatywce skończył już pierdolić i sobie poszedł.
– Z kilogram będzie.
– A gdzie go spaliliście? – włączył się do pogawędki Lucyper.
– W Jeleniej Górze. Kiedyś woziliśmy do Głogowa, teraz jest bliżej.
Podszedł ten drugi, pomocnik, i zaczął wyciągać i składać w kostkę plastikową trawę. Wtedy ten pierwszy znów przekręcił wajchę i urna powoli zaczęła wyjeżdżać z obłożonego fioletowym pluszem rusztowania. Zatrzymała się dokładnie w tym samym miejscu, z którego ruszyła w dół.
– O ja pierdolę, Kowal zmartwychwstał – wyrwało mi się.
Ten od wajchy tylko się uśmiechnął.
– Idziesz? – zapytał Lucyper.
– Nie, jeszcze popatrzę, jak go będą go do grobowca wkładać.
…Jarosław, Jarosław, Jarosław… znów przerwało ciszę.
– Karol? A gdzie ty jesteś?
– A chuj cię to obchodzi!
– No właśnie, chuj, myślałam, że będziemy się dziś pierdolić.
– Nie będziemy. Spadaj! Na pogrzebie kurwa jestem!
– Ojej, a kto umarł?
Rozłączyłem. Ale pytanie zostało.
Kowal. Rocznik 66. Właściwie kto? Kumpel? Znajomy? Ziomal z podwórka? Od lat nie utrzymywaliśmy kontaktów, a wszystko, co nas łączyło, to wspólne wątki z dzieciństwa. Ale pamiętam, że chuja miał zajebistego. Pierwszy dorosły kutas we wzwodzie, jakiego zobaczyłem. Poszliśmy się wtedy kąpać nad staw. Lato było. Gorąco jak diabli. Nas chyba z pięciu szczyli z drugiej, trzeciej klasy i on, Kowal, prawdziwy gość z ósmej.
– Dobra, kąpiemy się na waleta – zarządził, gdy zaszliśmy nad zatopioną cegielnię.
Wcale nie czekał, aż wykonamy rozkaz. Sam ściągnął koszulkę, trampki, spodnie, majtki i nie oglądając się wskoczył od razu do wody. A my, jak te cipy, staliśmy i nie wiedzieliśmy co robić. Pierwszy zdecydował się Wilim, potem chyba Dolek i ja. Kowal już wypłynął i stylowym crawlem zmierzał do środka stawu. Stanęliśmy po kolana w wodzie z rękami jak piłkarze przy rzucie wolnym z szansą na bezpośrednie trafienie. Łby pospuszczane. Kowal to zobaczył.
– Co się wstydzicie?! Kąpcie się! Zajebista woda!
Fakt. Cieplutka. Ale jak tu się zamoczyć, bez pokazywania sąsiadowi co jest pod dłońmi.
– He, he… Nie bójcie się, nie odfruną wam – śmiał się płynąc w naszą stronę. Gdy już pod nogami wyczuł grunt, stanął i zaczął powoli się wynurzać. A gdy woda sięgnęła mu pępka, na słońce wyjrzał łeb jego chuja. Po kolejnym półkroku widać go było już całego. Prężył się niemal pionowo w górę ustawiony jak armata nacelowana w gorące, letnie słońce.
– Ale on wielki – wyrwało się Wilimowi.
– Jeszcze trochę i wasze też takie będą – odparł Kowal, odwrócił się i dał nura.
Kowal był jedynakiem. Mieszkał sam z matką. Moja jej nie lubiła, choć się kumplowały. Kiedyś się wygadała, że ta jego, prosiła naszego ojca, jak nas jeszcze nie było, żeby jej dziecko zrobił. No i matka się dowiedziała, bo ojciec wygadał. Ojcu zabroniła, ale jej nic nie powiedziała. Tylko tak nosiła to w sobie latami. Ktoś widocznie się jednak znalazł i Kowala matce Kowala zrobił. Duży musiał być ten jego ojciec, bo Kowal też był duży. I nie tylko w sensie chuja, ale najwyższy na podwórku. I stopę miał największą. Lucyper się z niego nabijał, że jak Yeti. Tylko bić się nie umiał. Kiedyś z Siwym się pokłócili. Na dyskotece „Pod strzechą”. Najpierw go Siwy zwyzywał, że ma matkę kurwę i pijaczkę, to mu Kowal odpowiedział, że on też. Potem jeszcze coś krzyczeli i w końcu Siwy ruszył z pięściami. Kowal zebrał ze dwa razy, dwa kopy i uciekł. Długośmy go potem na VIII Dywizji unikali. Dostał wpierdol, a Dywizja się z przegranymi nie bawi.
… Jarosław, Jarosław…
– No kurwa, Karol, ja tu na ciebie czekam…
– Czego? Nie będę się z tobą pierdolił! Nie dzwoń już!
Myszka. Na szyi. Wielkości pięciogroszówki spłaszczonej przez pociąg. Ciemnobrązowa. Śmialiśmy się z tej Kowala myszki. Była taka… niemęska.
A te pięciogroszówki, dwudziestogroszówki, a potem nawet złotówki to była nasza ulubiona zabawa. Kiedy przyjeżdżał pociąg z piaskiem na hutę. Albo z węglem. Albo po słoiki. Biegliśmy wtedy na bocznicę i pod koła wagonów układaliśmy monety. Fajne rzeczy wychodziły. A z gwoździ to takie mini-miecze rycerskie, jak się je potem o beton oszlifowało. Zabawa się skończyła, gdy któryś podłożył pod koła starego, dwukilogramowego hantla i wagon ze szkłem wyleciał z szyn. Przyjechali nawet sokiści z psami. Zaczęli nas wtedy przeganiać z bocznicy.
Lata leciały, o Siwego, Kawala i Lucypra MON się upomniał. Rozjechali się po Polsce. Wrócił tylko Luci. Kowal podobno znalazł sobie jakąś, gdzieś w Polsce i u niej zamieszkał. Potem następną znalazł i następną, i jeszcze kolejną. A każda po poprzedniej jakoś tak bliżej jego rodzinnego miasta mieszkała. Wszystkie się chyba dobrze na tym jego chuju poznały. Problem w tym, że właściciel armaty lubił sobie wypić, a wtedy ostrzeliwał na lewo i prawo. Żadna tego nie wytrzymywała. Ich poranione dusze odpuszczały i Kowal je opuszczał. Oprócz tej ostatniej, co go znalazła tam, na podwórku. Jej było wszystko jedno do kogo Kowal strzela, byle szkło nie wyschło.
…Jarosław, Jarosław…
– Karol, jak chcesz to możemy się razem upić? Kupię wino, chcesz?
– Spierdalaj!


Dziadek Ryśka

Dziadek Ryśka był szewcem. Ojciec krawcem. Matka miała nadwagę, wielkie cycki i kiwała się z boku na bok, gdy codziennie wieczorem szła do kościoła Franciszkanów. Siostra Ryśka miała być zakonnicą. O to prosiła boga matka. Ale się zakochała i zaraz po skończeniu ogólniaka wyjechała z miasta. Rysiek też chciał innego życia. Miał fantazję, czarne włosy i zrośnięte nad nosem brwi. Miał temperament i tik nerwowy. Co chwilę odchrząkiwał. Dziadek Ryśka chodził do kościoła o lasce. Zakrzywionej jak podpórka do kwiatów, bambusowej. Miał sążnisty wąs zupełnie białego koloru. Podobnie włosy, które chował pod czarną czapką furmańską. Cały się zresztą ubierał na czarno. Mówił, że jak go kostucha dopadnie, to będzie już gotowy do trumny. Ale najpierw dopadła Ryśka ojca. Chudego, garbatego krawca męskiego, z żydowskim nosem i szpakowatymi, wiecznie przetłuszczonymi włosami. Jakoś tak jesienią go wzięła. Najpierw do szpitala, dopiero potem na dobre. Zwabiła go wylewem. Na pogrzebie wielkie cycki Ryśka matki wielce falowały wprawiane w ruch głośnym szlochem.
– O Jezu Kryste, co teraz będzie? O Jezusie Kryste…
Siwy dziadek podtrzymywał ją pod ramię i z trudem ukrywał wkurwienie. – Przecież nie tak miało być. On miał być pierwszy – opierdalał pana boga w duchu nad wykopanym dołem. Przecież nawet ubrany był. Rysiek nie płakał. Częściej tylko chrząkał. Zaczął nosić wczepiony w swetrze opornik na znak protestu. Ale to nie przez ojca. Czasy były takie. Popiełuszkę wyłowili spod zapory. Rysiek chciał być jak on. W domu przestawiał maszynę do szycia po antenacie, a na środek izby targał stół, przykrywał kocem i zapraszał kolegów na msze. Zamiast alby i ornatu zakładał komżę, bo był ministrantem, zamiast stuły musiał wystarczyć szalik. – Oto wielka tajemnica wiary – przekażcie sobie znak pokoju – ewangelia według świętego Marka. Ale i tak najlepsze były kazania. Na czasie. Polityczne. Na poziomie siódmej klasy podstawówki, ale ostre. – Komuna morduje nam wolność! Każdy Polak – patriota musi z nią walczyć. Solidarność, Solidarność… To ostatnie wykrzykiwał tylko jak matki i dziadka nie było w domu. Darli się jak słyszeli, mówili, że wszędzie pełno kapusiów, a oni za Ryśka nie chcą iść do internatu. Wszystkie msze musiały się kończyć przed 19, bo o tej porze dziadek przychodził z kościoła i kładł się spać. Rozbierał się wtedy do poszarzałych kaleson i lnianej koszuli z trokiem pod szyją. Robił znak krzyża i legał. Zasypiał prawie od razu. Czasem tylko budził się wieczorem jeszcze, tak koło jedenastej i szedł za potrzebą. Zimą ubierał kozaki, latem w samych kapciach. Trzeba było zejść z pierwszego piętra na parter, bo tylko tam, na tyle korytarza był wychodek dla całej klatki. Wtedy ubrał buty, zimno już było, a na szarą koszulę naciągnął stary, brązowy, zapinany z przodu sweter z paskiem jak szlafrok. Nie wracał godzinę, więc zaniepokojona matka wysłała Ryśka. Dziadek siedział na kiblu z opuszczonymi, szarymi pantalonami oparty bokiem głową o ścianę. Nie oddychał. Jak go podnieśli ci z pogotowia, to cały sracz był pełen krwi. Coś mu się tam w środku oberwało i po cichutku w tym wucecie się wykrwawił. Oczy miał otwarte. A w nich coś jakby strach i wkurwienie. To chyba przez to, że go złapała w takim miejscu i że nie zdążył się do trumny ubrać. Na cmentarzu cycki matki Ryśka falowały już jakby mniej. Teraz Rysiek ją podtrzymywał pod łokieć. Potem, po pogrzebie nie odprawił już żadnej mszy. Nie chciał się już bawić. Chciał zostać prawdziwym księdzem.


Pagiet

Pagiet… Raj. Ale dlaczego pagiet? Żaden pomysł na rozkodowanie tego skrótu nie przychodzi mi do głowy. Po prostu pagiet i już. Wszyscy tak mówili i wszyscy wiedzieli o jakie miejsce chodzi. Od ulicy Lenina odgradzał je od reszty miasta płot z siatki. Od budynku, gdzie mieszkała matematyczka Tocka, ceglane ogrodzenie. Od przedszkola betonowy, wysoki na trzy metry mur. Od strony naszego bloku rząd murowanych komórek, a przed nimi szeroka na cztery metry wiata z metalowym dachem. Każdy rzucony tam  kamień dudnił po nim jak talerze w orkiestrze dętej. Pod wiatą śmierdziało ropą i smarami. Każdy krok podnosił tumany kurzu, a najmniejsza kałuża naciekająca po deszczu przez dziury w falistych, blaszanych płytach natychmiast przybierała barwy wszystkich odcieni tęczy.

Pośrodku był wielki, pusty przed południem plac z kilkuramienną latarnią w kształcie tropikalnej palmy. Pośrodku tego pośrodku.  Po lewej stronie od bramy, od wjazdu z Lenina, stał blaszany pawilon. Barak. Stróżówka, w której na zmianę urzędowali ciecie-emeryci. Była jednocześnie komisariatem, sądem i więzieniem. Do zaciemnionego dymem od sportów pomieszczenia trafiali ci, którzy przez dziadków-stróży zostali przyłapani na bieganiu po pagiecie, na graniu w piłę pod palmą albo puszczaniu statków. Tam, w zależności od humoru i temperamentu oprawców  byli targani za ucho, młóceni pasem lub zamykani  w przerażeniu, ze łzami w oczach w ostatnim pokoiku baraku, gdzie czekali na przyjście matki, ojca, milicjanta.

Po prawej stronie od bramy, od wjazdu z Lenina, między ceglanym płotem a dystrybutorami z ropą i benzyną, tworzyła się wielka kałuża. Wielka jak ocean! To z myślą o niej każda wycieczka do lasu musiała się kończyć przytarganiem łupów w postaci kilku kawałków sosnowej kory. Na betonowych płytach można ją było zeszlifować tak, by nadać brązowej masie kształt kadłubu statku lub żaglówki. Potem wystarczyły patyki jako maszty, kawałki papieru albo folii na żagle i można już było płynąć poprzez pagietowski ocean, aż na koniec świata. Boże, boże… kto miał kalosze był tobą. Był Posejdonem, Neptunem, był władcą życia i śmierci zaokrętowanych na pokład mrówek, pająków, much, pasikoników, biedronek. Konikom trzeba było jednak najpierw połamać nogi, bo uciekały, a pająki… to była rzadkość. Pająki trzeba było zbijać od razu. Żeglarski, pagietowski przesąd mówił, że po ich rozgnieceniu spadnie deszcz. A deszcz był przecież potrzebny jak deszcz, jak powietrze, jak modlitwa. Deszcz był stwórcą naszego oceanu, naszego przedpołudniowego świata.

Po południu odlatywaliśmy na inną planetę. Mniej więcej od  godziny  szesnastej plac pagietu zaczął się zapełniać samochodami. Do bazy, na nocny postój zaczynały zjeżdżać radzieckie wywrotki marki Ził służące do wożenia piasku i stłuczki, ciągniki Ursus z przyczepami i ciągniki Ursus z ładowarkami Cyklop. Nazwa łatwa do zapamiętania, choć naówczas nikt z nas nie miał pojęcia, co to był ten cyklop. Zjeżdżały też wózki elektryczne, wózki  z kiprami co się im skręcały tylne koła i autobusy. Dwa. Jelcz ogórek, którym wszyscy chcieli jeździć, bo kierowcą był pan Magda, znany z tego, że zawsze i wszędzie zapierdalał, i nowiutki autosan H29, którym powoził niejaki Pawlaczyk, słynący z tego, że sześćdziesiątkę przekraczał tylko na autostradzie do Wrocławia, a i to nie o wiele więcej, niż pięć. Szkolne z nim wycieczki do Zoo we Wrocławiu, do Karpacza, na Zakręt Śmierci albo do Oświęcimia to był koszmar, najdłuższy, nudny film o drzewach przy drodze.
Ostatnia, prawie zawsze zjeżdżała szara wołga dyrektora Urbanka. Kierowca ustawiał ją pod latarnią na środku placu, żeby na oku. Ale i tak chuj…

Za gołębiami Lucypra najlepiej się rzucało stalowymi pytkami w kształcie litery E. To był rarytas, bo żeby je mieć, trzeba było rozebrać transformator, którego płytki w kształcie E stanowiły rdzeń. A że o stare transformatory było ciężko, blaszane kształtki najczęściej zastępowały kawałki sztywnej papy. Leciały wprawdzie nie tak szybko i nie tak daleko, ale wystarczająco,  żeby przegonić z dachu Lucypra ptaki. A kiedy już i papy zabrakło, rzucało się kamieniami. Jeb, Jeb, Jeb… O blaszany dach.  I do dziś nie wiadomo kto zajebał tak mocno i tak pechowo, że prosto na przednią szybę wołgi dyrektora Urbanka. Jeb. Szkło w drobny mak.
– Kto to rzucił? Kto to kurwa rzucił? Wy skurwysyńskie gnoje! – darła japę mama Sylwii, która na pagiecie, w zamian za nocne pilnowanie, dostała mieszkanie w przerobionym magazynie. Przedzielono go dokładnie na pół. W jednej części były biura kierownika bazy, w drugiej pokój z kuchnią Sylwi, jej dwóch braci i ich wiecznie najebanego ojca. I psa.
– Wy cholerne smarki, ja was wszystkich wyłapię! Kto teraz zapłaci za te szybę? – biegała po całym placu i krzyczała.
Ale pagiet to raj. A w raju, oprócz oceanu, palmy, katowni dziadków i mieszkania Sylwii było też milion kryjówek. W komórkach, które z wyjątkiem tych ze smarami, były wszystkie otwarte, pod plandekami żuków, w kanale najazdowym dla ciężarówek, na pace wywrotek, za traktorami i przyczepami, wreszcie na falistym dachu, na którym jeśli się położyć na płask… nikt z dołu nie zobaczył.
Ze dwie godziny  matka Sylwi biegała w te i wewte  z kijem i miotała wyzwiskami jak z kałacha. Przerwy robiła tylko na papierosa.
– Znajdę was gnoje – mamrotała między sztachami. – Widziałam, kto tu dzisiaj był. Do matek pójdę, to wam tak wpierdolą, że na dupach przez miesiąc nie pousiadacie. Cholerne dzieciary. Żeby was szlag trafił.

Po urbankowej szybie chyba ze dwa tygodnie nikt się do pagietu nie wypuszczał. Ale do raju ciągnęło. W bloku nikt nie miał samochodu. Tylko stary Wilim i Turaczyk po emzecie. Dąbrowski wueskę, a Lucypra ojciec komara, rometa konkretnie. Samochodu nikt. A przecież każdy chłopak marzy, żeby posiedzieć za kierownicą, powajchować biegami, powciskać klakson… To najpierw ostrożnie, tylko do wywrotek na skraju placu, potem do żuków pod wiatą, a w końcu już – jak przed szybą – nawet do traktorów na środku placu. Pęd do motoryzacji był silniejszy, niż strach przed cieciami i matką Sylwi. Tym bardziej, że wszystkie drzwi do nocujących w pagiecie pojazdów były zazwyczaj pozostawiane otwarte. Pewnie ze względów bezpieczeństwa. Skrupulatnie z tego korzystaliśmy. W jednym z żuków było nawet radio, a pod siedzeniem Lucyper wyczaił przełącznik. Jak się go przekręciło, można je było  włączyć. Raz słuchaliśmy cały wieczór i ten żuk następnego dnia  nigdzie nie pojechał.  Podłączyli go rano do jakichś kabli i matka Sylwi znów głośno wyzywała, a po południu ganiała nas z kijem od szczotki po całym placu.
Raj. Pagiet to był raj! I przez wiele lat nie daliśmy się z niego wygnać…


8 słów: Kaszana

Nie wiadomo kto go tak nazwał. Ale w punkt. Chudą twarz z połamanym, garbatym nosem upstrzoną miał tysiącem piegów. Był brzydki.

I ten ktoś na pewno już od dzieciństwa nie lubił kaszy zalewanej krwią i podwieszanej w grubych kiszkach na hakach w sklepie u Gancarzowej. Czarna kizi, krupniok, kiszka, kaszanka… Częsty gość na stołach chłopaków z 8 Dywizji. Po pokrojeniu w plastry można z niej było zrobić kanapki jak z żywieckiej. Po odgrzaniu na patelni stanowiła z ziemniakami tani zestaw obiadowy. A jak się ją podzieliło na większe kawały, można było zabrać na podwórko i jeść jak jabłko podczas zabawy w podchody. Ten ktoś widać jej jednak nie znosił. Była dla niego paskudna, odrażająca i śmierdziała stęchłą krwią. A w środku miała piegi z pęczaku. Zupełnie jak Kaszana. Podobieństwo oczywiste. Wystarczyło więc raz go tak nazwać i już zostało. Przyschło. Przylgnęło jak wypluta guma do do trampka, jak łatka posmarowana butaprenem, jak smoła do nowych spodni ubranych pierwszy raz do kościoła w niedzielę.

Kaszana długo był chudy. Najchudszy ze wszystkich. Co dziwne, miał ciemne włosy i zarośnięte rudymi kłaczkami przedramiona. Pod nosem mysi wąs. Dwa lata młodszy od Lucypra, nie palił papierosów i bał się kraść. Dlatego do najlepszej bandy na podwórku należeć nie mógł.
Założył więc własną. Trafiali do niej wszyscy, którzy chcieli być fajni, ale chodzili jeszcze usmarkani albo nie potrafili rzucać papą, albo blaszkami z rozwalonych transformatorów. Albo nie byli w stanie rozpoznać, który to siwy, czerwony, krasy, który karpiaty, a który płowy. Bo Lucyper hodował gołębie i ta wiedza była chłopakom w jego bandzie niezbędna. Milion razy bardziej niezbędna, niż tabliczka mnożenia. Albo nawet trylion.

Do bandy Lucypra należał Bułeczka, bo palił i nie bał się pić piwa. Był Młody Wilim, bo bardzo chciał, chociaż Stary Wilim mu zakazywał i lał za wszystko. Za fajki, za przeklinanie, za dziury na łokciach i kolanach. Do bandy należał też Siwy. Nie był mile widziany, bo mieszkał przy Bolesławieckiej i cały czas podważał rozkazy Lucypra. Wszyscy wiedzieli, że chce go wygryźć i samemu zostać dowódcą. A w bandzie lojalność to podstawa! Siwy jednak nie wylatywał, bo był potrzebny. Lubił się bić. Był wysoki i silny, a na śmigus dyngus z jego bloku przy torach można było nabierać wody do wiader, żeby lać dziewczyny. To został.

Kaszana też chciał być w bandzie Lucypra, ale go nie wzięli. Nadąsał się wtedy, obraził i postanowił zemścić – założyć własną, lepszą zgraję. Skrzyknął resztę chłopaków z podwórka i pod pretekstem, że otwiera klub na strychu ogłosił, że odtąd będą już wszystko robili razem i na pewno będą się lepiej kolegowali, niż u Lucypra. No i że on będzie teraz ich dowódcą.

Taaak… Własna banda to było najlepsze, co Kaszana mógł zrobić. Byli z nim Dolek, Rysio, co chciał być księdzem, Darek, co miał siostry Gośkę i Aśkę, i mały Karol. Czasem dobijał też Piotrek z Pagietu, ale rzadko, bo był najmłodszy i ciągle usmarkany.

Głównym zajęciem bandy Kaszny było przesiadywanie w klubie na strychu, organizowanie wypraw do lasku nad rzeczką koło zakładowego żłobka i… śledzenie bandy Lucypra. Właściwie śledzenie bandy Lucypra było najważniejsze, choćby dlatego, że często byli na tym przez chłopaków Diabła przyłapywani.
– Co nas gnoje śledzicie?!
– Wcale was nie śledzimy!
– Śledzicie!
– Wcale, że nie.
– Śledzicie! Wypieprzajcie stąd!
– Nie śledzimy. Mamy sto razy fajniejszą bandę od waszej!

Krzyczał głównie Kaszana, bo zawsze był pyskaty. I musiało upłynąć sporo czasu zanim chłopaki z jego grupy się zorientowali, że Kaszana choć dużo gada, to nie zawsze mądrze.
W szkole jarnęli się szybciej. Kaszana do prymusów nie należał. Ale też problemów z powtarzaniem klas, jak Diabeł i Siwy, nie miał. Podstawówkę skończył planowo. Po niej poszedł do zawodówki, bo uczyć mu się nie chciało. Chyba tokarzem miał zostać jak wszyscy. Fabryka form szklarskich miała podpisaną umowę ze szkołą. Kto więc nie planował być murarzem albo malarzem, na bank szkolił się na tokarza, ślusarza lub frezera i na „formach” praktykował. Kaszana też.

A może nie? A może wyjechał z miasta do ochotniczego hufca pracy, gdzieś w innej miejscowości, bo wtedy była możliwość w hufcu wojsko odpracować? To możliwe. W każdym razie kiedy znów się pojawił, brał ślub.
Za żonę wziął sporo lat młodszą dziewczynę. Sporo też wyższą. Hajtnęli się, bo musieli. Krótko potem Kaszanie urodziła się córka. W małżeństwie nie układało się jednak najlepiej, choć Kaszana się starał. Robotę znalazł. I pokój u starych na dwa przedzielił, żeby kuchnię mieć własną i oddzielne wejście. Ale nie stykło. Bo jak się w wieku szesnastu lat ślub bierze i z musu wchodzi w dorosłe życie, to nagle się okazuje, że to wszystko miało być inaczej. Że on miał kochać, dużo zarabiać, a dziecko tylko rosnąć, nie srać i nie płakać. No i się odwidziało dziewczynie. A może tylko Kaszana jej się odwidział?
Wyprowadziła się szybko z podzielonego pokoju i wróciła do matki. A Kaszana tylko kursował wieczorami dom-teściowa, dom – teściowa. I za każdym razem bardziej pijany. Tak do chrzcin, bo potem ona poznała jakiegoś kogoś i wyjechała z nim i dzieckiem. Mówili, że do Niemiec.
Kaszana przestał wtedy chodzić pod dom teściowej. Ale pić nie przestał. I też wyjechał. Robotę w Czechach znalazł. Zamieszkał w hotelu robotniczym i do domu zjeżdżał tylko na weekendy. Albo co drugi. No bo i po co? W hotelu do wypitki kumpli nie brakowało.

Ale od tej zagranicy, i od tego zjeżdżania znów dziecko zrobił. Z tęsknoty. Chłopaka. Dziewczynie z urody przypominającej kaszalota. Dużej, z meszkiem pod nosem i kręconą, krótką trwałą. To dziwne, że mu dała, bo pierwsza w kościele księdzu slajdy przełączała i w chórkach Abba Ojcze śpiewała. No w każdym razie chłopak. I próba zamieszkania w przedzielonym pokoju też była. I chyba na chwilę Kaszana pić przestał. Ale kto raz Velkopopovickiego Kozła spróbuje, ten już stracony. I stracił Kaszana nowego syna i kobietę. A przy okazji się okazało, że jak na kościelną, to nieźle potrafi koparę drzeć i chujami rzucać niewybrednymi. To jak się nie napić?

I znów się Kaszana rozpił. I dupa mu się rozpuchła i bandzioch. Już nie był najchudszy z bandy. Za to wciąż najbrzydszy. Ale wtedy odkrył internet. I wyjechał. I zdjęcia znad morza z foczką wrzucił. Szkaradna mocniej, niż kościelna, ale za to Bałtyk piękny przez cały rok. Ale Kaszanie chyba się znudził. Bo potem inne zdjęcia wrzucał. I z jeszcze następną. I znów. A ostatnio się okazało, że taki patent wymyślił i na czacie znajome znajomych zagaduje.
– Cześć, ale ty piękna jesteś…
– Spierdalaj.

– Cześć, wiesz że się chyba znamy…
– Spierdalaj.

– Cześć, masz ładny uśmiech…
– Spierdalaj.

Kaszanę to wali. On się nie załamuje. Rachunek prawdopodobieństwa jest jego sprzymierzeńcem. Przecież nie ładne, co ładne, tylko co się komu podoba.


36 słów: Elka

I wtedy ona podeszła do niego i zagadała:
– Ej, chłopaku, przysiądziesz się do nas?
A może powiedziała:
– Ej, murzynku, usiądziesz z nami?
I nie było w tym żadnego rasizmu, żadnej ujmy, żadnego braku szacunku. Była podpita życzliwość starej belferki i niepohamowana ciekawość małej dziewczynki. Elka to wszystko miała. A dokładała jeszcze nutę hipochondrii, roztargnienia, inteligencji, zgorzknienia, szaleństwa, humoru i aktorstwa. Obiad był od 13-tej, alkohol też, co jednak nie przeszkadzało jej mieć już o tej porze lekką banię. Była przecież na wyjeździe. Była do kurwy nędzy artystką!
I on wstał, zabrał ze sobą talerz i usiadł przy naszym, przykrytym ceratą stoliku w stołówce Szkoły Milicji Obywatelskiej w Słupsku. Był rok 1989.
– Dlaczego jesteś taki opalony? – spytała robiąc przy tym swój najgłupszy ze sztucznych uśmiechów. Zreflektowała się jednak, że przegięła.
– Przepraszam. Chciałam zapytać jak to się stało, że tak pięknie mówisz po polsku?
– Bo jestem Polakiem – odparł i wyjaśnił, że jego mama jest Polką, a ojciec pochodzi z Afryki.
W tym samym roku, tylko kilka tygodni później, ten przystojny, młody chłopak o kobiecych rysach, sarnich oczach, mocnym głosie i nieskazitelnej dykcji dostał się do Akademii Teatralnej w Warszawie. Nazywał się Omar Sangare. Zjadł z nami jakąś podłą zupę i mielonego z ziemniakami. I opowiedział o swoich planach, i swojej dzielnej mamie, i że jest ratownikiem. Trzymaliśmy za niego kciuki. Ale i tak wszyscy byli pod jego wielkim wrażeniem. Mówiliśmy razem jakieś wiersze na koncercie laureatów XXXIV Ogólnopolskiego Konkursu Recytatorskiego. Elka była z nas dumna. Wtedy jeszcze nie przeczuwała, że tak bardzo się zawiedzie, że nawet nie będę wiedział, kiedy umrze.

Nie pamiętam momentu, gdy po raz pierwszy zaprosiła mnie do mieszkania. To było naturalne. Przede mną do jej obstawionego regałami z książkami pokoju przychodziła też Bettina. Kochało się w niej tysiąc dwustu chłopaków. Więc była piękna. A może dlatego, że była jedną z czterech dziewczyn w całej Radiobudzie? W każdym razie kilka razy do Elki przychodziliśmy wspólnie. Bettina i ja. I ja się też w niej kochałem. I z tej miłości do jej cycków sterczących spod bluzki i kształtnej pupy opiętej jeansami nie mogłem się skupić. A przecież przygotowywaliśmy wiersze na ważną akademię. Elka więc uznała, że nie będziemy razem do niej przychodzić. Potem byłem już tylko ja.

Tak w ogóle to wszystko zaczęło się od akademii. Na lekcji rosyjskiego Zalejska powiedziała, że musimy przygotować apel z okazji rocznicy rewolucji radzieckiej. Spytała kto chciałby powiedzieć wiersz, a potem “na ochotnika” rozdała kartki z tekstem komu popadło. Pomyślałem, że skoro już mam coś deklamować, to zrobię to najlepiej jak potrafię. I właśnie wtedy wypatrzyła mnie Elka. Podeszła do mnie po imprezie i powiedziała – mały, musimy razem popracować. Szukała chętnych do konkursu prozy i poezji rosyjskiej i radzieckiej. Można było wygrać nawet podróż do Moskwy pociągiem przyjaźni! Ale ja byłem przerażony, że będę się musiał uczyć wierszy po rosyjsku na pamięć. Nie musiałem. Wybrała dla mnie przetłumaczonego Jesienina. Sukę.

Przychodziłem popołudniami, po lekcjach, po szesnastej, siedemnastej. Miała dwa pokoje. W tym drugim, mniej zagraconym żył Igor, syn Elki. Miał przygarbiony nos i plecy. Chodził w wyciągniętym, wełnianym swetrze i zawsze odpowiadał “no”. O cokolwiek by spytała. Igor miał też brata. Chyba marynarza, może nawet kapitana. Miał niemieckie imię. Rudolf. Elka uważała, że musi swoim synom wybrać odpowiednie imiona na wypadek wojny.
– Jak napadną nas Ruscy, to przecież Igorowi nic nie zrobią. A jak Niemcy, to Rudolfa nie ruszą. Ród Wajchertów przetrwa.

Rudek miał w jej sercu ołtarzyk. Że taki mądry, że do czegoś doszedł. Igor to czuł i nie było mu z tym lekko. Także dlatego, że byłem ja. Że przyłaziłem do ich mieszkania, przybłęda jakiś i kradłem jej czas, i śmiałem się częściej z nią, niż ona z nim.
No ale jak tu nie rechotać, gdy Elka rozpoczynała ceremoniał zażywania tabletek. Jadła je tonami. Wyciągała z torebki buteleczki, listki, pudełka i wydłubywała z nich jak pestki ze słonecznika tabletki, kapsułki, pigułki. Potem tłumaczyła – ta jest na ciśnienie, ta na uspokojenie, ta na krzepliwość krwi, ta na pamięć, ta na ból głowy, ta na serce, ta hormonalna i nie zawadzi jeszcze kilka witamin. Ustawiała je sobie w rzędzie na stole i wykonując zamaszysty gest wkładała pojedynczo do ust. A gdy tam już były, odchylała teatralnie głowę w tył usiłując połknąć. Czasem popijała bulgocząc przy tym jak przy myciu zębów. I za każdym razem krzywiła się z niesmakiem. A potem sięgała po kolejną. Przedziwne było to, że nawet dla laika jasne było, że jedne mają neutralizujący, czy wręcz nawet niekorzystny wpływ na działanie drugich. Ale nie dla niej. Elka wierzyła, że jej pomagają. Bez nich nie ruszała się nigdzie, zwłaszcza na wyjazdy ze mną. I za każdym razem w równie spektakularny sposób je zażywała, często w restauracjach, czy innych miejscach publicznych, wywołując tym niemałe zaciekawienie, a potem nawet zadziwienie, śmiech i zakłopotanie.
Omar przy mielonym w milicyjnej stołówce w Słupsku też się dziwił. I śmiał. Na początku dziwiłem się i ja, kiedy stałem przed nią między regałami w jej mieszkaniu przy placu jeszcze wtedy Bieruta, dziś Mickiewicza. Potem zacząłem się o nią zwyczajnie bać. Zwłaszcza na wyjazdach. Bo leki nie lubią alkoholu. A Elka lubiła. Zwłaszcza na wyjazdach. A tych było naprawdę sporo.

Pierwszy był do Wałbrzycha. Na finał wojewódzki utwierdzania Ruskich prozą i poezją, że ich kochamy. Wygrałem tam i dostałem awans na przesłuchania centralne do Kołobrzegu. Nie z tego cieszyłem się jednak najbardziej. Byłem szczęśliwy, poznałem Pana Pankracego, bo w jury zasiadał Zygmunt Kęstowicz, z którym już po przesłuchaniu mogłem porozmawiać i który okazał się wtedy dla mnie miłym i niezwykle serdecznym gościem. Nie uważałem jednak, że zna się na mówieniu wierszy, zwłaszcza Jesienina. Jego merytoryczne uwagi były… mało merytoryczne. Za to Elka była zachwycona. Zwłaszcza tym, że napisali o sukcesie jej ucznia w Gazecie Robotniczej. Noo… Zaczęło się to nam podobać. Obojgu.

Wizyty u Elki stawały się zwyczajem. Trzeba się było przygotować do OKaeRu. Wybrała mi znakomity tekst. Heinricha Bölla. Mówiłem kwestię oszalałego ze strachu przed wojną żołnierza. Ustawiła mnie. Na początku prosiła, żebym opowiedział o czym mówię, zastanowił się, kto wypowiada wybrane zdania. Dlaczego. Co może czuć. I słuchała jak opowiadam, a potem mówię. Rozlana na fotelu, z opuszczonymi na nos, prostokątnymi okularami na modnym wówczas łańcuszku. Słuchała i poprawiała grzywkę kruczoczarnych włosów. Za młodu była piękną dziewczyną. Na regałach stało kilka jej starych zdjęć. Szczupła. Z seksownym biustem. Długim warkoczem. Była nawet ładniejsza od Bettiny. Do wówczas przetrwały jednak już tylko wciąż dość zgrabne nogi. Do kolan. Łydki… W zasadzie ładne miała tylko łydki. Cała reszta była typowa dla kobiety z dużym hakiem po pięćdziesiątce. Pokaźny brzuch, zwisający pod brodą płat tłuszczu, opadające powieki, plamy wątrobowe na rękach. Ona to też widziała. I nie godziła się z tym. Nie akceptowała upływu czasu i zbliżającej się starości. Zmagała się z nią, a ja okazałem się w tym świetnym narzędziem. Otworzyłem jej okno na Polskę, na ówczesną bohemę związaną z ruchem głosicieli wierszy skupionych wokół Towarzystwa Kultury Teatralnej.

Eliminacje szkolne i miejskie OKaeRu przeszedłem Böll’em bez żadnej spiny. Nagrodą był wyjazd na przesłuchania wojewódzkie na zamek Książ pod Wałbrzychem. Pojechałem ja, Bettina i Elka. Z Dzierżoniowa pojechała także Ela Starczewska. Genialna dziewczyna. Kiedy mówiła „Roszpunkę” ludzie płakali. Wygrała tamten Książ. W pełni zasłużenie. Wtedy wygrała też – dziś znana i znakomita aktorka, wówczas licealistka – Gabryśka Muskała, tyle że w kategorii monodramu. Chyba wtedy. Bo na wojewódzkich OKaeRach byłem na zamku tyle razy, że wszystko mi się już zlało pod jednym szyldem Książ. Gabryśka zrobiła wtedy spektakl pt. „Lalki moje przyjaciółki”. Animowała ręce, nogi, nawet cipkę. Wbiła ludzi w fotele, oblała nogi betonem, a potem rozcięła i wyciągnęła na wierzch bebechy. W nagrodę dostała awans do Zgorzelca na OSTAJA. I też wygrała. Ale wtedy, w Książu, musieliśmy zdezynfekować te nasze wyprute flaki alkoholem. Do rana. I było głośno, i przyszedł nas uspokajać do naszego pokoju, prężąc dumnie swoją długą, gęstą brodę Andrzej Głowacki. Juror. Świtało. Otworzył okno, usiadł na parapecie i wymamrotał, też pijany: Ale te ptaki napierdalają! A wiosna była piękna tego roku. Nie wiem, czy wtedy, czy na innej imprezie, też pod wpływem wiosny, poezji, ptaków i alkoholu, zapytałem go, czy mogę go złapać za tę brodę. Pozwolił. Jako gołowąs stwierdziłem, że włosy na brodzie są dokładnie takie same jak na jajach. Potwierdził. Więcej już nigdy, niczyjej brody nie dotknąłem.

Natomiast Elka, ach ta Elka, ona była wtedy w takim punkcie swojego życia, że gdyby mogła, targałaby za brodę 9 na 10 facetów. Mając szesnaście, może siedemnaście lat, też się załapałem. Też w Książu. W pensjonacie Daisy. Piliśmy najpierw w hotelu, młodzi z młodymi. A potem zaprosiła nas kadra. Do pensjonatu właśnie. A jak już się kadra wykruszyła, Elka poczuła zew. Domyślałem się, czego chce. Uciekałem wokół ławy, a potem na antresolę. Próbowała wejść, ale drabinka była dla niej zbyt pionowa.
– Złaź!
– Nie zejdę.
– Mały złaź!
– Nie zejdę.
A potem był płacz, że życie ucieka, że co najlepsze już było, że miłość zdechła jak ta suka, a tak w ogóle to w ogóle jej nie ma. I była bezradność, a potem jeszcze wstyd. I oczy wbite w ziemię, gdy szliśmy do autobusu linii 31.
– Ja ci coś wczoraj mały zrobiłam?
– Nie.
– Źle się zachowywałam?
– Nie.
– Przepraszam. Będziesz trzymał dziób na kłódkę?
– Tak.
– Nie było rozmowy. Może byś wziął tę moją torbę, sama mam dźwigać?

I pomagałem jej nieść ten skórzany, zapinany suwakiem i klamrami krzyż z majtkami, biustonoszami, spódnicami i bluzkami przez Opole, Poznań, Kielce, Lesko, Białystok, Słupsk, Kołobrzeg… I z wyjątkiem tego ostatniego, zawsze dokładałem do torby jakieś trofeum – a to statuetkę, a to dyplom, to książkę. Zdarzała się też kasa, wczasy, a nawet świeczka. Tylko w tym jebanym Kołobrzegu choć były namioty, rowery, śpiwory, plecaki, piłki i ten pierdolony wyjazd pociągiem przyjaźni do Moskwy, nie wygrałem nic. Przez cały pobyt napierdalał mnie ząb. Zupa zębowa. I dupa. Wracaliśmy z niczym. Ten jeden raz.

Nic więc dziwnego, że apetyty urosły. Nam obojgu. Byliśmy przecież tacy zajebiści. Chociaż Elka naprawdę była. Mi matką, przyjaciółką, powiernicą, koleżanką, kumplem do wypitki. Była szalona i nastoletnia, mimo swoich pięciu krzyżyków. Ale przede wszystkim, była jedną z niewielu kobiet, która we mnie wierzyła. I jedną z wielu, które zawiodłem.
Po piątej klasie chciała, żebym zdawał do szkoły teatralnej. Chciała mi pomóc w przygotowaniach do egzaminów. Skłamałem, że spróbuję. Stchórzyłem. I wciąż mi wstyd. A ona wzięła się i umarła, i nie mogę jej nawet wytłumaczyć. I nawet nie wiem, gdzie położyć kwiaty w podzięce za pięć fantastycznych lat i skrzywienie na całe życie.
Elka, byłaś wielka!

 

 


84 słowa: fermentacja

Oszczany facet chodzi jak zombie. Na sztywnych nogach. I drobi śmiesznie jak skuci w kostkach więźniowie na amerykańskich filmach. I śmierdzi. Bo skoro już doprowadził się do takiego stanu, higiena i estetyka były ostatnimi rzeczami, jakie by przyszły mu do głowy. Wcześniej śmierdział podgniłym potem, kilkutygodniowym brudem, kolekcją zapachów zebranych we wszystkich śmietnikach, korytarzach i piwnicach, które odwiedził; wszystkimi szmatami, którymi przykrywał się nocą. Teraz dołożył do tej setki jeszcze tylko jeden ludzki zaduch. Przy czym świeży mocz nie odrzuca. Staje się liderem całego bukietu dopiero, gdy zaczyna fermentować. Gdy go zobaczyłem, już zaczął. Szedł ulicą Staszica w dół.

Tak. Znów spotkałem Przemka. Znów to on mnie poznał. Dla mnie w za dużej, kilkukolorowej, szarej od brudu kurtce, brązowej czapce zaciągniętej równo z linią brwi, gnijących butach i jeansach z cuchnącą plamą od rozporka aż po końce obu nogawek był jednym z miejskich duchów, których nie zauważam. Ale zjawa przemówiła, czym udowodniła swoje istnienie.
– Cześć Januszek.
-…cześć Przemek. Dawno cię nie widziałem. Gdzie się podziewałeś?
– A różnie.
– Jak się czujesz, bo wyglądasz marnie…
– Słabo. Dzisiaj chyba zadzwonię po pogotowie, niech mnie wezmą. Podleczę się trochę.
– Gdzie nocujesz?
– Na Maratońskiej, koło hali.
– Zaraz zima. Nie myślałeś, żeby coś sobie znaleźć?
-…
– A schronisko brata Alberta? Tam miałbyś ciepło i jedzenie. Tylko pić byś nie mógł.
– Byłem. Nie chcę.
– Dlaczego? Przez picie?
– …
Odszedł zaglądając najpierw do kosza na śmieci zawieszonego na słupie sygnalizacji świetlnej przy pasach, a potem do kolejnego, przy podjeździe do nieczynnego kasyna. Rozgarnął nogą stertę szmat na schodach przy głównym wejściu i przysiadł ciężko.
Co było potem, nie wiem. Zbyt daleko już odszedłem.
Przemek… Moja żółta, ostrzegawcza kontrolka. Moje Achtung Minen!

A skoro już o tym… Zacząłem się uczyć niemieckiego. Byłem na pierwszej lekcji. Jakoś czuję, że dam radę. Że to nie jest dla mnie niemożliwe. Że chcę. Pytanie tylko, jak długo będę chciał, bo przecież zapalam się i gasnę, a motyle zdychają tak szybko. Zobaczymy. Proszę się o systematyczność, o odrabianie lekcji, o wytrwałość i silną wolę. Na razie wysłuchuję próśb i jest mi dane. Zobaczymy. Wir werden sehen… Eno, kurwa, spokojnie! To wciąż tylko google translate 🙂


97 słów: Mrówek

Brązowe jak skórka od chleba palce. Środkowy i wskazujący. Jakby je włożyć do słoika gryczanego miodu i niestarannie oblizać. Mimo szorowania, opuszki i paznokcie nie chciały oddać koloru utlenionego żelaza. I język. Jak roztarte na kawałku arbuza gówno. Lubił się nim chwalić wywalając na zewnątrz przy dźwiękach nosowego: Aaa… Liść mięsa po obwodzie pokryty szadzią nalotu, spod którego ledwo przebijał się blady odcień różu. A pośrodku brązowa kupa. To jedno przez lata się nie zmieniło. Tyle że wtedy, kupa pochodziła od trzech paczek wypalanych co dnia Extra Mocnych, dziś od tego, co znajdzie na ulicy albo kupi w lepsze poranki na sztuki w kiosku przy skwerze z gablotą wędkarzy z miejskiego koła PZW.
Mrówek kochał palić. Odpalał papierosa od papierosa. – A chuj tam, bo ja nerwowy jestem – usprawiedliwiał się. – A wiesz, jak czasem mnie w nocy najdzie, to powietrza nie mogę złapać. Rolmarnie wszystko w gębie wysycha, a ta smoła do gardła spływa i zaczynam się dusić. Dobrze, że moja Wandzia śpi obok, to mnie budzi jak słyszy, że nie oddycham.
Wandzia była o jakieś dwa lata młodsza. Byli małżeństwem. Od kilku lat, może ośmiu? Miała gęsto zarośnięte nogi i krótko ostrzyżone, rude włosy. I piegi na twarzy. Niepoliczalnie wiele kropek, plamek i punkcików. Kochaną Wandzią była rzadko, częściej suką i kurwą. I pojebańcem rudym. I w papę też potrafiła dostać. Ale nie można powiedzieć, żeby jej nie kochał. – Wandeczko, kochanie moje, zrobisz mi herbatki? Tylko pamiętaj o cukrze, żeby cztery łyżeczki były!
Od niedawna znów mieszkali u matki. Kątem na jednym pokoju. Ledwo się ich graty ze starego mieszkania zmieściły. Szafa stała przy drzwiach, obok niej fotel cały zasypany ubraniami, dalej ścianka segmentu z niecodziennym ołtarzykiem pośrodku. Na zakurzonych półkach obok szklanych ryb, Chrystusa na krzyżu i dwóch metalowych lichtarzyków stało radio Amator Stereo, a na nim coś, czego Karol zazdrościł Mrówkowi do ścisku żołądka – magnetofon kasetowy Finezja Hi-Fi, a poniżej wielka, szpulowa Aria Stereo Hi-Fi. Przed segmentem było wolne miejsce na dojście do okna, w którym Mrówek i Wandzia lubili sobie na ludzi popatrzeć. Wanda po cichu, Mrówek z nastawioną na cały gwizdek Finezją, Arią i Amatorem. Wersalka, przy ścianie z oknem, jak fotel, była cała zarzucona ubraniami. Przy niej stał stolik z telewizorem Rubin, a potem znów szafa. Pośrodku pokoju przykucnęła ława, właściwie stół z obciętymi powyżej kolan nogami. Na niej zawsze dwie popielniczki, kilka napoczętych paczek papierosów i brudne szklanki z niedopitą herbatą.
– Cześć Karolek – Mrówek zawsze mówił zdrobniale. – Nagrałeś ostatnio coś nowego? – zapytał wychylając się po pępek z okna.
– Nie miałem kiedy.
– A ja tak. Zajebisty kawałek. Jomacha. Puścić ci? W przyszłą niedzielę Fabiański ma całą płytę dać w swojej audycji. Zespół się nazywa Łoki Toki. Trzeba nagrać.
Karol raz na kilka tygodni zachodził do Mrówka ze swoim deckiem, żeby odegrać najnowsze piosenki. Mrówek na ich punkcie miał prawdziwą korbę. Potrafił całymi dniami siedzieć przy radiu z przyłączonym do niego magnetofonem i czekać na najświeższe przeboje, żeby je przechwycić i zarejestrować na kasetach albo szpulach.
Po każdych takich odwiedzinach Karol śmierdział papierosami, ale miał kilkadziesiąt minut nowych nagrań, które mógł potem wykorzystać na szkolnych dyskotekach. Kawałki duetu Modern Talking, nagrane z niedzielnej audycji Bogdana Fabiańskiego, były rzeczywiście zajebiste. Bujały. Podrywały do tańca. Zmuszały do śpiewania.
– Jomacha, jomasoł – nucił Mrówek.
– You’re my heart, you’re my soul – nucił Karol.
Wandzia też nuciła, ale coraz rzadziej. Nie podobało jej się, że ona musi chodzić co rano do pracy, a jej mąż – audiofil oddawał się całkowicie nowej pasji – nagrywaniu muzyki z radia. W końcu przestała zupełnie śpiewać i odeszła. Wtedy Mrówkowi zostały już tylko magnetofony. I gołębie. Kochał jej jak dzieci, których z Wandzią nie mieli. – Bo ona jakaś wybrakowana była – tłumaczył. Dlatego pozwolił odejść. Nie szukał. Gołębiom nie pozwalał. Kiedy siadały na drzewach, zamiast na dachu, urywał głowy. Mówił, że tak trzeba. Te, które wiedziały, co wolno, rozpieszczał pszenicą i witaminami. Krase, karpiate, płowe, czerwone, siwe… znał je wszystkie. Wiedział ile mają lat, skąd pochodzą, jak wracają z lotów. Na tym punkcie miał drugiego fioła.
Loty polegają na tym, że wsadza się gołębie do specjalnych klatek, ładuje na ciężarówkę i wywozi pod Kraków, Olsztyn, albo Amsterdam. Czyj gołąb wróci pierwszy, zdobywa tytuł czempiona. W tamten czwartek Wandzia też trochę jakby na loty pojechała. Wsiadła do autobusu do Kalisza. Nie wróciła.
Mrówek palił jednego za drugim, ale już nie zapijał herbatą. Sam nie umiał takiej dobrej. Lekarz powiedział mu, że jak chce jeszcze pożyć, to musi ograniczyć albo całkiem rzucić. Nie pomogło. Lekarz umarł. A Mrówek znalazł nową kobietę. I miał z nią trójkę dzieci. Pali do dziś.


99 słów: pożar

– Zielone! Nie są czerwone! Głupi jesteś!
– Albinos, albinos, albinos!
– Nie znasz się. Głupi jesteś.
– No i co. A ciebie uśpią zastrzykami jak myszy w laboratorium. Albo będziesz biegał w labiryncie i nie będziesz mógł wyjść.
– Nieprawda. Mam zielone oczy! Albinosi mają czerwone.
– Ale ja mam niebieskie. Oczy niebieskie – życie królewskie.
– Oczy zielone – życie szalone!
– Dobra, zamknijcie się obaj. Karol, ty kryjesz.
– Dlaczego znowu ja?
– Bo tak. Zaklepywanka jest na trupiej czaszce.
– Raz, dwa, trzy… Liczę do dwudziestu! … siedem, osiem, dziewięć…
Szara skrzynka energetyczna wmurowana w ścianę od ulicy Lenina śmierdziała smarem. Łatwo się było nim uciapać, bo wypływał z zawiasów i przy patentowym zamku. Karol wiedział, że jak znowu się nim ubrudzi, to matka mu na pewno wtłucze. Już poprzednim razem była mocno wściekła. Dlatego oparł głowę o białą tabliczkę ostrzegającą przed wysokim napięciem, ale dłonie przytknął do skroni robiąc z nich wiatrołapy z łokciami jak najbliżej tułowia. Żeby nie ubabrać wiatrówki.
– Dwadzieścia! Szukam!
Trzy metry przed nim prężył się stary jesion. Kiedyś próbowali go z chłopakami objąć, ale było ich tylko czterech i rąk nie starczyło. Za drzewem zawsze ktoś się chował. Kryjówka, choć łatwa do zdemaskowania, miała tę zaletę, że nie trzeba było daleko biec do zaklepywanki. A przecież ten, co kryje, musi chodzić. Jak pójdzie w prawo, zobaczyć za jeden załom budynku albo w lewo za drugi, wtedy zza jesionu można szybko wybiec, pacnąć truposza po łbie i krzyknąć: Raz, dwa, trzy za siebie!
Dlatego Karol zawsze zaczynał od jesionu. Obchodził go powoli, za każdym razem stawiając lewą nogę trochę bardziej do przodu, żeby – gdy przyjdzie potrzeba szybko biec – miała mocne oparcie w chodniku. Tym razem za drzewem nie było nikogo. Karol szybko więc ułożył strategię dalszego działania: Pójdzie przez ulicę w stronę bramy z przejściem pod kamienicą Walusia. Tam, za wielkimi drzwiami, których jedno skrzydło było zawsze otwarte, na pewno ktoś się skrył. Bankowo. Słyszał, że tam pobiegli. Pytanie tylko kto? Wiedział, że widzą, jak idzie. W drzwiach brakowało kilku desek i ojciec Walusia zastąpił je płytą paździerzową. W zeszłym tygodniu wydłubali w niej dziury, właśnie żeby podglądać przy zabawie w chowanego. Teraz na pewno patrzą. Musi być w każdej sekundzie gotowy do biegu. Między nim i nimi zaczęła się właśnie wojna nerwów. Kto pierwszy pęknie, jak daleko pozwolą mu podejść do bramy, zanim wyskoczą zza drzwi i na pełnym gazie pognają przybijać piątkę do trupiej czachy. Jeszcze cztery metry, trzy…
Czerwony sweter Aśki wyrwał się pierwszy. – Niech sobie leci – pomyślał Karol. Jej i tak nie dogonię. Pica, tak wołali na Aśkę, była w siódmej klasie najlepszą sprinterką. – Po co marnować siły na gonitwę za nią? Za dyktą na pewno stoi jeszcze Bułeczka. Jego przegonię – główkował Karol. I Bułeczka to wiedział, dlatego żeby mieć z Karolem jakiekolwiek szanse, musiał mu pozwolić podejść jak najbliżej, pod same drzwi. Teraz! Wyskoczył. Szarpnął Karola za rękę, pociągnął do tyłu, a sam ruszył co sił do usmarowanej towotem skrzynki. Dziwne. Karol po kilku krokach przestał go gonić.
– Chce znowu kryć? Ale głupi! – pomyślał Bułeczka, ale nim zdążył dobiec do zaklepywanki, wyprzedziły go krzyki Karola.
– Ty głupi gnoju!
– Raz dwa trzy za siebie – zameldował Bułeczka.
– Ty głupi gnoju! Urwałeś mi rękaw – nie przestawał krzyczeć Karol. – Nowa wiatrówka! Matka mnie zabije!
– Nic ci nie zrobiłem. Miałeś urwany – bronił się Bułeczka.
Hałas wywabił z kryjówek resztę. Darek, zwany Małym Wilimem, wylazł zza skrzynki na piasek do posypywania ulic i machnął zrezygnowany obiema rękami.
– Z wami taka zabawa…
Od strony Pagietu nadbiegł też Lucyper. Goły go tak nazwał, bo żeby się popisać Krzysiek był gotów zrobić najgłupsze rzeczy. Raz na przykład złapał kota, przywiązał mu do nogi szmatę namoczoną w nafcie i podpalił. A przerażony kocur pobiegł na plac Pagietu, gdzie swoją bazę samochodową miały huty i parkowały tam na noc wywrotki do wożenia węgla i piasku, autobusy do wożenia ludzi i siwa wołga do wożenia dyrektora Urbanka.
I ten głupi kot tak się przestraszył, że uciekł pod tę wołgę. Na szczęście Goły kamieniami go wypłoszył. Jakby się ta wołga zapaliła, o Jezu, ale by była draka!
– Ty jesteś ciężko pojebany – pochwalił wtedy Krzyśka Goły. – Jesteś popierdolony jak diabeł, jak Lucyper normalnie – nie mógł wyjść ze zdumienia. Był o dobre dziewięć lat starszy i raczej rzadko chwalił jakiegoś gówniarza, ale numer z kotem mu się spodobał. Nie lubił kotów. Przez gołębie. Koty je zagryzały, a on hodował na strychu osiem par pocztowych. Lucyper strasznie mu tych ptaków zazdrościł. I też nie lubił kotów. Obiecał sobie nawet, że na wakacje zbuduje swój własny gołębnik za komórkami. Ale to dopiero za trzy miesiące. Teraz rodzice i tak by się nie zgodzili, za stopnie w szkole. Ledwie dziś na dwór wyszedł, bo mu się uczyć kazali. Ale posiedział pół godziny nad książką, pogapił w okno i matce powiedział, że już. Pozwoliła wyjść na trochę. I ledwo zaczęli się bawić w chowanego, a ci dwaj już się znów kłócą.
– Nie wyrwałem ci tego rękawa. Taki miałeś!
– Ty Rumunie, matka mnie teraz przez ciebie zabije…
– Raz, dwa, trzy za siebie! – Agnieszka, siostra Diabła, chyba nie wiedziała, że już po zabawie. Schowała się dwie klatki dalej i nie słyszała, jak Pica krzyczy “potłuczone szklanki”. Teraz nadbiegła zziajana, zaklepała się i zrobiła wielkie oczy.
– Karol, jaaaa, ale masz rozerwaną wiatrówkę!
– Pokaż, może moja babcia ci ją zeszyje – zaproponował Dolek, który też już wyszedł ze swojej kryjówki.
– Babcia nie ma czasu, bo ma mi sukienkę skrócić – zaoponowała Beata, siostra Dolka i najlepsza przyjaciółka Picy. Była z nich wszystkich najwyższa i prawie najstarsza, bo chociaż chodziła z Lucyprem już do ósmej klasy, to jednak on urodził się w styczniu, a ona w kwietniu. No to najstarszy był on. Dolek, choć był od siostry młodszy o trzy lata, zupełnie nie czuł do niej respektu.
– Spadaj wieśniaro, babcia nic ci nie będzie szyła!
– Właśnie, że będzie.
– Nie będzie.
– Będzie i się zamknij szmato.
– Powiem matce, jak do mnie mówisz.
– Już leć. No leć! Jeszcze tu stoisz?
Rodzeństwo wyraźnie się rozkręcało. Ulicą Lenina nadjechała jednak ciężarówka i ryk silnika wypluty przez pordzewiałą rurę wydechową zagłuszył ich zaostrzającą się konwersację. Radziecki ził zamigał żółtą lampką i skręcił w prawo, w ulicę 8 Dywizji, w stronę torów kolejowych i huty szkła Nysa. Odjechał na kilkadziesiąt metrów, jazgot motoru wyciszył się już na tyle, że znów można było normalnie rozmawiać, gdy nagle powietrzem wstrząsnął wielki huk. Fala dźwiękowa odbiła się od budynków i po ułamku sekundy wróciła kolejnym wybuchem, już nie tak silnym i głośnym jak ten pierwszy, ale również mocnym, stanowiącym uzupełnienie tego pierwszego. Z okna Stasia Mrówki na pierwszym piętrze drugiej klatki posypały się szyby.
– Wywrotka wybuchła – krzyknął Mały Wilim i poleciał za róg. Przystanął przy łańcuchach na chodniku i pokręcił głową.
– Nie to nie wywrotka – zawyrokował.
– Może pociąg się wykoleił? Albo zderzyły się dwie lokomotywy? – puściła wodze fantazji Agnieszka.
– Lecimy na stację zobaczyć, co się stało – rozkazał Diabeł i cała banda z 8 Dywizji ruszyła w galop do skrzyżowania z Bolesławiecką. Pierwsza oczywiście Pica, za nią Diabeł, Mały Wilim, Dolek, Agnieszka, Bułeczka, Karol i Waluś.
– Nie to nie pociąg – krzyknął rozczarowany Diabeł. – Nic nie stoi na torach.
– Patrzcie tam! Apteka się pali! – zawołała Agnieszka i wszyscy, jak na komendę, odwrócili głowy w prawo. Nawet facet, który zatrzymał się samochodem przy kiosku Ruchu, żeby kupić papierosy, wybiegł z zielonego wartburga zostawiając otwarte drzwi i stanął obok nich zapatrzony w budynek po prawej. Stara, przedwojenna kamienica miała wysoki parter, a nad nim dwa piętra i spadzisty dach. Na dole od kilkunastu lat działała jedyna w mieście apteka.
– To coś w aptece wybuchło? – zastanawiał się głośno.
Nawet fryzjer Ślusarczyk, z ręcznikiem na szyi i gruszką z lakierem do włosów w ręce, wybiegł przed swój zakład na rogu i zaniepokojonym wzrokiem szukał źródła niedawnego hałasu.
– Pali się! Ludzie! Apteka się pali! – zakrzyknęła jakaś przypadkowa kobieta.
– Tam, patrzcie tam. Na drugie piętro!
Dopiero teraz spostrzegli, że większość okien w budynku nie ma szyb, a przez dwa okienne oczodoły na drugim piętrze powoli zaczyna wyciekać dym, jak para znad gwizdka czajnika tuż przed zagotowaniem wody. Strużka spalin najpierw niewielka i wpół przeźroczysta zaczęła po chwili gęstnieć i zmieniać kolor na czarny. Tuż pod kłębami pojawiły się jęzory ognia. Z początku nieśmiało, ostrożnie, jak oni, kiedy wychylają się zza klonu, żeby zobaczyć, czy mają wolną drogę do kostuchy. Potem coraz odważniej, by na koniec wyskoczyć z gębą na cały regulator i okrzykiem: Raz, dwa, trzy za siebie! Ogień na drugim piętrze właśnie zaczynał krzyczeć. I ludzie, którzy w coraz większym zbiegowisku ustawiali się na chodniku też:
– Jezus Maria, pali się!
– Niech ktoś zadzwoni po straż!
– Wasilewska już dzwoniła.
– Matko przenajświętsza, tam są ludzie.
– I butle z gazem! Chryste jak to wybuchnie to rozniesie cały budynek w kibini!
– Rozejść się, rozejść. Proszę się odsunąć! Trzeba zrobić miejsce dla straży! Rozejść się! Ojciec Lucypra przyszedł nie wiadomo kiedy. Założył na lewe przedramię opaskę z napisem ORMO i zaczął przestawiać tłum.
– On z tą opaską chyba nawet do kibla chodzi – zaśmiał się w duchu Karol, ale razem z resztą dał się pokornie przestawić kilkanaście metrów do tyłu.
– Chodźcie od drugiej strony, od zaplecza knajpy – zaproponował Mały Wilim. Jego ojciec, Stary Wilim, też już przyleciał z beretką na głowie i opaską na rękawie marynarki.
– Lepiej, żeby mnie tu stary nie widział – dodał.
Pobiegli. Okrążyli budynek restauracji i ustawili się rzędem na trawie za płotem. Od płonącej kamienicy dzieliła ich tylko ulica, chodnik i rachityczny żywopłot, na którym ledwie kilka dni temu zaczęły się zielenić pierwsze liście. Patrzyli z zachwytem jak pomarańczowe fale ognia przekomarzają się z ciemną mgłą dymu. Jak przepychają się nawzajem walcząc o każdy nieosmolony jeszcze skrawek ściany, każde skrzydło kolejnego okna. To był prawdziwy wyścig sprinterów. Po niespełna dziesięciu minutach od wybuchu płonęło już całe drugie piętro, a odpustowe chorągiewki ognia powiewały z każdego okna. Straży pożarnej wciąż nie było. Gęstniał za to tłum. Rosła temperatura. Nawet przy żywopłocie było już tak gorąco, że musieli się cofnąć o kilka metrów.
– Patrzcie! – zawołał Bułeczka czubkiem usmarkanego nosa wskazując drugie okno po prawej, od strony komisariatu milicji. – Tam ktoś jest!
– To kobieta – wyszeptał cicho Karol.
– O Boże! Ona się pali! – Beata zakryła dłońmi twarz.
Tymczasem postać w płonącym oknie wyglądała, jakby oganiała się od much. Wykonywała w powietrzu gwałtowne machnięcia, klepała się po plecach i ramionach.
– Głowa! Patrzcie na głowę! Włosy jej się palą – zauważył Diabeł.
– O Boże, ona się cała pali! – łkała Beata.
Zbiorowe westchnienie przetoczyło się przez tłum na ulicy, gdy kobieta z drugiego piętra stanęła na parapecie. Wyglądała jak lalka w chińskim teatrze cieni, jak ciemna plama na rozżarzonej słońcem, żółtej kotarze. Wszystko trwało tak krótko, że Karol nie zauważył kiedy runęła w dół.
– Skoczyła! Kurde, skoczyła! – gorączkował się Lucyper.
– Nie rusza się! Ona chyba nie żyje. Zabiła się – Beata i Pica padły sobie w ramiona.
– O Jezu – westchnęła Agnieszka.
Kobieta leżała na chodniku, płonęło na niej ubranie, ale nikt z tłumu nie miał odwagi do niej podbiec. Ogień ogarnął już dach i strzelające od żaru dachówki spadały jak grube krople majowego deszczu, rozpryskując się o asfalt na setki drobnych iskier. Kilka fragmentów ostrych jak potłuczona butelka spadło na otuloną płomieniami kobietę. Nie drgnęła. Jakby i ogień, i rozcinające skórę razy były jej już zupełnie obojętne.
Karol nie potrafił oderwać od niej oczu. Wydawało mu się nawet, że ona się uśmiecha. On też się uśmiechnął. I zastygł z wykrzywionymi ustami, gdy dotarło do niego, że zna tę kobietę. To mama Lenki! Tam mieszkała Lenka! Lenka, która zawsze stawała po jego stronie w potyczkach z chłopakami. Lenka, której różowe kokardki we włosach śniły mu się już kilka razy. Lenka, której niebieskie oczy patrzyły na niego zawsze jakoś tak weselej, niż na innych. Karol przypomniał sobie, że dziś zaraz po szkole Lenka poszła od razu do domu. Miała się uczyć na jutrzejszy sprawdzian z biologii. Namawiali ją na zabawę w chowanego, ale dziś nie chciała skradać się zza jesionu, kryć za skrzynią na piasek i przybijać piątkę kostusze na śmierdzących towotem drzwiczkach skrzynki energetycznej. Dziś nie chciała jej dotykać.


104 słowa: Goły

Siedział skulony na posadzce korytarza. Oparty plecami o ścianę, za którą przed telewizorem śmiały się jego dwie córki i ich matka. Po policzkach spływały mu łzy. Rozrywały się o falochron rudobrązowych wąsów i znikały w gąszczu ich szczeciny. Ból był nie do wytrzymania. Jakby rozżarzonymi do czerwoności szczypcami ktoś rozpinał mu guziki koszuli. Chwilami tracił świadomość, a wtedy przed oczami wyświetlały mu się obrazy. Sprzed dni, miesięcy, lat… Z każdym kolejnym przymknięciem powiek zanurzał się w nie głębiej.
– Mamusiu! Mamusiu! Mamusia przestanie! Mamusiu…
– Dam ci draniu jeden cudze żony! To matka dzieci jest! Czy ty tego nie widzisz?
Nie widział, bo akurat wyskoczył przez okno mieszkania na parterze i wylądował na ziemi tak pechowo, że przyrżnął kolanem w kamień. Oparty o rynnę masował obolałe miejsce przyglądając się dziurze w spodniach, a jego matka, zablokowana wysokością parapetu, wyzywała go dalej.
– Ty gnoju! Rodzinę rozbijasz! Chcesz, żeby dzieci ojca nie miały?
Szczerze mówiąc miał to w dupie. Fred poszedł do pracy, a jego żona sama go zawołała. Że niby telewizor się zepsuł i trzeba naregulować. Wszyscy w bloku wiedzieli, że z niego złota rączka od elektroniki, to poszedł.
Sama go za rozporek złapała. Każdy by chciał taką sąsiadkę! Pech, że akurat matka przyszła o słoiki w piwnicy zapytać. Głupio wyszło. Ona na stole, on między jej nogami…
– Ty diable wcielony! Nie tak cię wychowałam! – krzyczała łapiąc za kwiaty z wazonu i okładając go nimi gdzie popadnie. Uciekł przez okno. Żona Freda drzwiami. A matka podbiegła do parapetu i nie odpuszczała.
– Ty skurwysynu jeden! Nawet mi do domu nie wracaj!
Ale, bo to pierwszy raz tak mówiła? Kiedyś uciekał przed nią na drabinę przy gołębniku, a potem na dach komórek. Goniła go z trzepaczką po tym jak przyszła policja podejrzewając, że okradł jakiś sklep. Normalne, że się wkurwiła. Każdą matką by zatrzęsło. Ale żeby za dwudziestopięcioletnim facetem z trzepaczką? Wtedy też się zjebał, na to samo kolano. Spadł z drabiny, ale wódkę za paskiem ocalił. Kazał potem dzieciakom od sąsiadów cebulę przynieść, żeby było czym zagryzać. Często tak robili z kumplami, jak zapitki nie było. A wódka jest wódka, ze wszystkim wejdzie. I ze wszystkiego. Nawet z jajek już pili. Kieliszków nie było, to któryś z małolatów surowe jajka z domu przytargał. Miał u nich respekt i poważanie. W końcu wytatuowanego majora na pagonie i kropkę obok oka żadna cipa nosić nie może. Za komórkami, gdzie mieli metę, pełno było gratów. Wyciągniętym ze starej deski gwoździem zrobili dziurki, jajka wyssali, a z wydmuszek zrobili kieliszki. To wtedy zachciało mu się jeździć motorem. Już ledwo stał na nogach, ale gdzie taki jeden frajer z sąsiedniej ulicy WSKę zostawiał, pamiętał dobrze. Czterobiegowy Kobuz. Sto siedemdziesiąt pięć pojemności i sto czterdzieści na liczniku. To poszedł. Scyzoryk wystarczył zamiast kluczyka. Pęd wiatru, gdy jechał ponad sto na godzinę ulicami miasta, trochę go otrzeźwił. Silnik wył. Dziewczyny się oglądały. Po 10 minutach już wszyscy wiedzieli, że Goły motocykl podpierdolił. Milicja też. Ale tym swoim gazikiem mogli mu nagwizdać. Wystarczyło, że przejechał przez przejazd kolejowy na Bolesławieckiej i już był w parku. A tam to oni sobie mogli co najwyżej na piechotę za nim pobiegać. Między drzewa auto nie wjedzie. A on motorem na pełnym gazie! Aż wiewiórki spierdalały, a echo niosło ryk silnika i płoszyło wszelkie ptactwo. Tylko, że na ścieżkach piach. Zarzuciło na zakręcie, siła odśrodkowa wypluła go w krzaki, a motocykl z całym impetem wpadł na drzewo. Jechać się już nie dało. Z przedniego koła spadła opona, a rafka wyglądała jak rozjechana ósemka, symbol nieskończoności. Kolano znów napierdalało. Tak mocno, że ledwo się dowlókł do domu. Tam już na niego czekali.
– Pójdzie pan z nami, panie Goły.
– Ni chuja!
– Wsiadaj gnoju do samochodu, bo cię skujemy – zagrozili.
– Możecie mnie w dupę cmoknąć – odgryzł się im i złapał za kuchenny nóż ze stołu. – Jak tylko który podejdzie, to się pochlastam. No! Czekam!
Przepuścili go w drzwiach. Pijanego, z nożem. Mogli nawet strzelać, ale chyba się przestraszyli. Goły wybiegł ma podwórko i zaczął krzyczeć.
– No, chuje, wypierdalać mi stąd!
Wyglądało to tak, jakby zwoływał widownię. Sąsiedzi otwierali okna, co odważniejsi wychodzili z mieszkań przed budynek.
– Znów się nachlał i rozrabia – komentowali.
W zaparkowanym na chodniku gaziku trzeszczała radiostacja. Jeden z policjantów ściskając w dłoni plastikową gruszkę meldował przełożonym co się wydarzyło. Odpowiedź była stanowcza: Zatrzymać i doprowadzić!
Obaj z kolegą rzucili się więc wykonać rozkaz, a Goły jak obiecał, tak zrobił. Wyglądało to trochę jakby grał na wiolonczeli. Lewa ręka opuszczona w dół przypominała gryf. Prawa uzbrojona w kuchenny nóż wprawiała w drgania struny żył. Ostrze było tępe więc krew na przedramieniu pojawiła się dopiero za szóstym pociągnięciem smyczka. Wtedy zaczął wymachiwać nożem i krwawiącą ręką. Kreślił w powietrzu koła i płakał.
– Zabiliście mnie skurwysyny. Zabiliście.
Krótko potem przyjechała karetka. A ponieważ Goły umierać jednak nie chciał, dał się spokojnie wprowadzić lekarzom do samochodu.
Ze szpitala wrócił już na drugi dzień. Po jego motocyklowej przejażdżce zostały jedynie zasypane piaskiem plamy na płytach chodnika i obwiązane bandażem lewe przedramię.
Wszyscy od teraz już wiedzieli, że jak Goły mówi, że się potnie, to się potnie. Że jak przychodzi zakrwawiony, to nie na żarty. Ale on sam lubił z tego żartować. Kiedyś z gówniarzami z podwórka poszli polować na kaczki do lasku. Patent był prosty. W otoczonym drzewami stawie nocowało ptactwo. Wystarczyło zaczekać aż się zrobi ciemno i pójść w kilku chłopa z latarkami nad staw. Na znak wszyscy zaczęli wydzierać ryje i rzucać kamieniami w wodę. Przerażone kaczki podrywały się do lotu, ale natychmiast były oślepiane latarkami. Głupiały w powietrzu i za każdym razem co najmniej kilka spadało na ziemię po zderzeniu z gałęziami drzew. Jak jesienne kasztany. Wystarczyło potem obejść staw dookoła i zebrać z nadgniłych, ubiegłorocznych liści nocne trofea. Wtedy wieczorem Goły był wśród nich najstarszy. Miał nóż. Odciął kaczkom głowy i doradził:
– Rozpalcie ogień, oblepcie je gliną i pieczcie w ognisku, jak kartofle.
Ubabrał się trochę krwią, więc jak wracali z lasu żartowali, że jest zawodowym mordercą, Kubą Rozpruwaczem albo wampirem z Zagłębia. Gdy doszli do domu rozkazał:
– Idźcie pod moje okno, będzie ubaw.
Stanęli w pięciu i czekali, aż wejdzie do mieszkania. Trzaśnięcie drzwi było jak gong w teatrze. Zaczynało się przedstawienie.
– Kurwa! Kurwa jego mać! O ja pierdolę – Goły zaczął na cały głos lamentować.
– Co się stało? Czemu przeklinasz? Dziecko, dlaczego ty masz zakrwawione ręce? – jego matka z każdym kolejnym zdaniem była coraz bardziej przerażona.
– Skurwysyn znów chciał mnie zabić…
– Ale kto? Jak? Co się stało?
– Jak to kto! Fred. Skurwysyn rzucił się na mnie z nożem! – Goły zaczął podtykać matce pod oczy zakrwawione ręce. – Musiałem się bronić…
– Jezus Maria…
Matka Gołego była dobrze już po sześćdziesiątce. Miała krótkie, kręcone włosy i jeszcze krótszy z powodu nadwagi oddech. Teraz przez kilkanaście sekund w ogóle nie mogła złapać powietrza. Była przerażona.
– Synuś, ale co ci się stało? – zapytała po chwili.
– Jak to co! Pociął mnie skurwysyn.
Publika pod oknem tarzała się ze śmiechu. Taki numer! Taki numer własnej matce wykręcić. Chłopaki nie mogli wyjść z podziwu. A starsza pani łyknęła wszystko jak świnia zlewki, bo przecież każdy już wiedział, nawet ona, że jej syn posuwa sąsiadkę, żonę Freda.
Wkrótce też Goły się do niej przeprowadził. W końcu to po sąsiedzku. Miał z nią potem chłopaka i dwie dziewczyny. Były nawet miesiące, że żyli jak normalna rodzina. Dzieci chodziły do szkoły, Goły dorywczo pracował. Specjalizował się w murarce i robotach wykończeniowych. Kiedy Karol kupił mieszkanie, to właśnie Goły układał mu płytki w łazience. Dużo nie wziął, jak to od kolegi z podwórka. Takie więzy krwi, której przecież Goły na tamtym bruku sporo sobie upuścił. Ciął się w sumie kilka razy. Najczęściej gdy przyjeżdżała policja, bo ten scenariusz mu się sprawdzał. Wolał jechać do szpitala, niż na policyjny dołek. Parę razy pociął się też przez żonę Freda. Zazwyczaj w soboty, gdy razem siadali do wódki. Wyzywał ją potem od szmat i łapał za nóż. Jak w sobotę wieczorem pod blok podjeżdżała karetka, to było wiadomo, że do nich. W końcu emocje opadły. Przestali o siebie walczyć, schowali noże. Goły się wyprowadził. Niedaleko. Do mieszkania na przeciwko, bo akurat zrobiło się wolne. A zwalniało się raz na trzy-cztery lata. Zawsze w ten sam sposób. Taka umieralnia dla samotnych. Goły wierzył, że przełamie tę passę. Cieszył się, że to tylko przez korytarz, bo mógł być w stałym kontakcie z dziećmi. Kochał je. Ale one chyba coraz mniej. Kiedy pracował i miał pieniądze, słyszał: tatusiu, tatulu. Kiedy przychodziły chude, zimowe miesiące, żadna z córek nawet nie zapukała, żeby sprawdzić, czy żyje. Co innego syn. On nie mógł. Kolega go wsypał po jakimś włamaniu i musiał swoje odsiedzieć. Do niego żalu nie miał. Zresztą do córek też nie. Tak wyszło. Mają swoje życie. Wyrosły na śliczne panny. Słyszał ich śmiech przez ścianę zwijając się z bólu na korytarzu. Widział je przez mgłę załzawionych oczu.
Nie wiadomo, kto zadzwonił po karetkę. Pewnie sąsiadka z pierwszego piętra. Nie śpieszyli się. Wiedzieli, że jak pod ten adres, to na pewno awantura po pijaku. Pomylili się. Kiedy przyjechali, osunął się plecami po lamperii i leżał już bokiem na posadzce. Lekarz przez kilka minut próbował znaleźć puls. Na próżno. Goły odszedł. Inaczej, niż żył. Skromnie i po cichutku.


106 słów: Kaziu

Kazia bały się wszystkie dzieci. – Sołtys, sołtys – krzyczały i chowały się po klatkach, gdy tylko zobaczyły, że prowadzi swój mosiężno-czarny, poniemiecki rower na nienaturalnie grubych oponach. Szeroka kierownica z różnokolorowymi manetkami i pokrzywioną dźwignią przedniego hamulca była niczym szpagat na pranie, na którym gospodyni powiesiła biustonosz. Te rolę przyjęła na siebie lampa, od której także nie można było oderwać wzroku i która dokładnie tak jak biusthalter uruchamiała wyobraźnię kilkuletnich chłopców. Karolowi kojarzyła się z pociskiem do armaty, odwróconym czubkiem w stronę kierowcy. Była błyszcząca, wypolerowana i dochodziły do niej tajemnicze kable, sprawiała wrażenie jakby za chwilę miała wybuchnąć. Kaziu bardzo o nią dbał. Często zdarzało mu się wychodzić w teren w nocy, a bez niej nie mógłby normalnie pracować. Bez światła zginąłby już pewnie nie raz pod kołami pijanych kierowców, tych samych, których zegarki trzymał w szufladzie stołu kawalerki na pierwszym piętrze. Światełko z tyłu było czerwone, malutkie, jak szminka. Nie pasowało do przedwojennego roweru, ale oryginalny odblask zmatowiał przez dziesięciolecia i powierzenie mu swojego bezpieczeństwa było dla Kazia zbyt dużym ryzykiem. Dziecięcy wzrok przykuwało także siodełko, właściwie siodło – skórzane, szerokie, na potężnych sprężynach. Kaziu rzadko go dosiadał. Swój rower najczęściej prowadził, a na siodełku i bagażniku podróżowały stare miski, piekarniki, wiaderka, garnki, czasem lodówka, czy zepsuta pralka. Cholera wie, gdzie on to wszystko wynajdywał, ale zwoził te swoje łupy skrupulatnie do kawalerki. Gdy z czasem stała się za mała, także do piwnicy, potem drugiej i trzech murowanych komórek za blokiem. Kiedy wszystkie się zapełniły aż po sufit, po Sołtysowe skarby wyciągnęli długopisy urzędnicy i chcieli mu je odebrać.
– Byście już do cholery coś z tym zrobili, bo tylko smród i szczury się legną – argumentowali uprzejmie donosząc sąsiedzi.
Szturchnięci do roboty gminni kauzyperdzi reagowali pismami, których Kaziu nawet nie czytał. Nie umiał.
– Decyzją Rady Narodowej, z dnia, nakazuje się obywatelowi Kazimierzowi Sołtysowi uprzątniecie na koszt własny zgromadzonego na terenie posesji przy ulicy 8 Dywizji 3 złomu, makulatury, szmat oraz śmieci w nieprzekraczalnym terminie 7 dni.
Ale mijało siedem dni, siedem miesięcy, siedem lat, a Kazia skarby pozostawały nietknięte. I szczuły podwórkowych malców swą tajemniczością, rozpalały wyobraźnię, malowały rumieńce. Podobno w samej tylko piwnicy Kaziu miał części na trzydzieści rowerów. A czy było wtedy coś na świecie bardziej pożądanego przez ośmioletnich chłopców, niż rower? Papierosy, wino i dziewczyny zaczną się przecież dopiero za kilka lat. Starsze chłopaki od czasu do czasu włamywali się do Sołtysowych komórek i wyciągali ramy, koła, bagażniki i kierownice. Próbowali je potem poskładać w jedną całość i sprzedać jakiemuś gospodarzowi na wieś za kilka butelek bimbru. Ile z tych rowerów wróciło potem do Kazia po jego nocnych wyprawach, nie wiadomo. Ale cześć na pewno.
Sołtys żył skromnie. W jego niewielkim mieszkaniu nawet na łóżku leżały przedmioty, które nocami zwoził. Po prawej od drzwi wejściowych stała kuchnia węglowa. Piętrzyły się na niej kartony z różnościami. Ogień pod płytą nie palił się już od lat. Nie mógł, bo w popielniku i na palenisku poupychane były zawiniątka. Może złoto? Drewniana szafa miała zawsze na wpół otwarte drzwi. Z jej czarnego wnętrza wyzierały kolorowe szmaty, jakby przymierzały się do ucieczki, ale czekały na dobry moment, wypatrywały aż strażnik odwróci się do nich tyłem i spojrzy gdzie indziej. On jednak zawsze patrzył gdzie indziej. Szafa nie interesowała go od dawna. Siedział zazwyczaj na wykolebionym krześle przy stole po lewej od drzwi. Na blacie miejsca było tylko tyle, żeby postawić miskę. Resztę opanowały puste puszki po konserwach, butelki, pudełka z gwoździami i śrubami, klucze, śrubokręty, kilka młotków i kombinerek, kłódki, zamki do drzwi, połamane okulary… Kaziu zakładał jedne z nich, czarne z roztrzaskaną lewą soczewką. Musiał dobrze widzieć, kiedy przychodzili do niego klienci po wódkę. Mrużąc jedno oko oglądał zegarki, które przynosili na wymianę. Miał nimi zapełnioną całą szufladę stołu. Nie było w niej jednak radosnego gwaru i cykania niemieckich Ruhli, radzieckich Poljotów, czy czechosłowackich Primów. On je zamykał w szufladzie, a one umierały nienakręcane, wydając z siebie ostatnie tchnienie już po kilku godzinach od aresztowania. Ich właściciele zapominali o nich jeszcze szybciej tracąc świadomość po kolejnych setkach Sołtysowej wódki.
Kaziu jak skromnie mieszkał, tak skromnie wyglądał. Chodził w starym, wypłowiałym ubraniu roboczym, na którym kolor khaki zastąpił brud. Miał wiecznie rozwiązane buty na grubej podeszwie i sikora z dewizką, którego chował w kieszonce czarnej kamizelki. Dość mocno to kontrastowało z roboczym ubraniem, ale Kaziu właśnie taki był, pełen kontrastów. Wyglądał groźnie, jak skrzyżowanie bandyty z włóczęgą. Na głowie nosił poniemiecką czapkę wojskową, spod której wystawały polepione łojem, ciemne kędziory. Na twarzy zawsze miał kilkudniowy, czarny zarost. Był jednak niesłychanie spokojnym człowiekiem. Mówił cicho, od udaru lekko sepleniąc. Zawsze się pierwszy kłaniał kobietom. Mama Karola miała do niego słabość i czasem zapraszała do domu na obiad. Ojciec tego nie lubił, ale wracał dopiero po 16, więc jeśli Kazimierz uwinął się do tego czasu z fasolową i mielonym, nie było tematu. Zawsze potem pięknie dziękował i obiecywał, że będzie się za matkę modlił. Mówił na nią czarna, choć była naturalną blondynką. Ona śmiała się i namawiała:
– Przyjdź Kaziu jeszcze kiedyś.
Karol miał potem problem. Brzydził się Sołtysa i za wszelką cenę starał się zapamiętać na jakim talerzu matka mu zupę i drugie podała, jakimi sztućcami jadł. Potem wystrzegał się ich jak ognia i choćby na obiad były akurat łazanki, które uwielbiał, nie tknął posiłku gdy dostał go na Kaziowym talerzu. Był przecież skażony starością, samotnością, smutkiem i beznadzieją.
– Kiedyś było inaczej. Kiedyś Kaziu był kimś – opowiadała matka. Królem życia, za którym szalały kobiety. Miał dobrą pracę, pieniądze i urodę Włocha. Kilka razy w roku wyjeżdżał na zagraniczne wycieczki, a w lecie obowiązkowo do Bułgarii albo nad Balaton. Kiedy opalony, w szarym garniturze z czerwoną poszetką wysiadał z taksówki prowadząc do swojej kawalerki na piętrze kolejną kobietę, sąsiadki po cichu wzdychały z zazdrości. Wszystko się zmieniło, kiedy jedna z tych kobiet nie chciała zostać na dłużej. A Kaziu chciał. Bardzo. Posmutniał od tego chcenia i przestał o siebie dbać.
– Miłość. Kazia wykończyła miłość – mówiła matka.
– Więc po co komu ona – konstatował słuchając jej opowieści mały Karol. I tak mu już zostało.


110 słów: seat

Dwa złote. Złotówka. Pięćdziesiąt groszy. Jedna dwudziestogroszówka, jedna dziesięcio- i dwie miedziane dwójki. 3, 84 zł. Miałem je, kiedy powiedział: – Cześć Januszek.
Zawsze tak mówił i nie przeszkadzało mu to, że jestem od niego kilka lat starszy.
– Cześć Januszek.
– Cześć.
– Co tam słychać?
Chciałem odpowiedzieć: – Chuj cię to obchodzi, spierdalaj człowieku, nie znam cię. Nic nie powiedziałem. Śpieszyłem się. Byłem głodny. Pięć kroków dalej dogoniło mnie kolejne pytanie:
– Januszek, nie miałbyś dwóch złotych? Nie poratowałbyś?
Odwróciłem się, wyciągnąłem z kieszeni pęk kluczy i potrząsnąłem nimi na pokaz.
– Nie mam drobnych…
W barze na rogu, gdzie dość często ostatnio zachodzę, zamówiłem placek po węgiersku.
– Ale trzeba będzie poczekać…
– Poczekam.
Dziesięć minut to dużo czasu. Skąd ja go znam? Poszarzałe blond włosy; zmierzwiona, rzadka broda. Reszta standardowo – brudna, poplamiona kurtka, chyba niebieska z fioletowymi wstawkami; brązowe, świecące się od potu i tłuszczu spodnie; rozklekotane, sportowe buty. Obok na ławce trzy foliowe torby reklamujące tanie zakupy i szczęśliwe życie prosto z dyskontów. I ten głos. Ciepły, prawie aksamitny z charakterystycznym R przy poratowałbyś. Słyszałem już ten głos. Znam ten głos.
– Placek po węgiersku, raz!
Surówka z białej kapusty, buraczki w occie, placek ziemniaczany, sos, kawałki mięsa. Dla dekoracji kilka kropel śmietany i zielony badyl pietruszki.
– Kurwa, znam ten głos! Znam z podwórka, na którym się wychowałem. Przemek! Syn Janka, alkoholika i jebaki, któremu sąsiedzi alkoholicy zazdrościli ciągle nowych dup na kwadracie. Kiedy umarł na raka Przemek został w jego mieszkaniu. Czynszu nie płacili obaj. Latami. Po eksmisji zniknął. Przed eksmisją zawsze „cześć Januszek”, zawsze miły, czysto ubrany, trzeźwy!
Mogłem mu dać te pieniądze! Z drugiej jednak strony nie zachowałem się jakoś szczególnie nienaturalnie. Nigdy im nie daję. Nigdy ich nie żałuję. Jeśli spierdolili sobie życie, to na własną prośbę. Nie jestem Caritas, nie jestem siostra Chmielewska. Nie mam empatii. Mogłem mu dać te pieniądze, bo wtedy miałbym powód, żeby się przysiąść do niego na ławce i zapytać jak żyje. Miałbym potem o czym pisać. Za 3,84 kupiłbym sobie jego historię. Wyszedłem szybko z baru w nadziei, że jeszcze się na niego natknę. Już go nie było. Miał szczęście.

****
– Ale jesteś kutas, wiesz!
– ?
– Dlaczego dałeś mu na imię Kamil?
– Komu?
– Temu negatywnemu bohaterowi. I jeszcze napisałeś, że to pedalskie imię.
– Bo pedalskie.
– Wiesz, że ktoś bardzo mi bliski ma tak na imię?
– Ale to przecież nie ma związku! Równie dobrze mógł być Daniel. To też pedalskie imię. A ten bohater nie jest negatywny.
– Zmień to!
– Nie.
– Zmień.
– Spadaj. Nie będziesz mi się rządziła na blogu!

***
Kamil ma czerwonego seata. Nie zdążył zobaczyć jakiego, bo mignął mu przed oczami tylko firmowy znaczek, a potem przez kolejnych sto trzydzieści trylionów ułamków sekundy patrzył na nią. Siedziała na fotelu obok kierowcy i była smutna. Miała zamyślone oczy, a usta wykonywały jakieś nieme ruchy. Rozmawiali. Jechał 60 na godzinę, oni może trochę wolniej, ale z naprzeciwka. Te dwa mrugnięcia okiem od chwili, kiedy ją rozpoznał za szybą tamtego samochodu wystarczyły, żeby już wiedział, że nie jest szczęśliwa. Wyciągnął z kieszeni telefon i napisał:
– W tym czerwonym seacie to ty?
Wiedział, że tak, ale to był przecież tylko pretekst. Żeby sprawdzić, czy jeszcze siedzi w jej głowie. Od telefonu w sprawie zakorkowanej autostrady minął już przecież ponad miesiąc. To galaktyka czasu. Znów pomyślał, że szkoda, że się na niego tak zawzięła i że już nie może jej mieć. Boże jak ona robiła loda… Pornograficznie! Zanim zaczęli się bzykać, długo nikogo nie miała. Mówiła, że bardzo długo. Skąd więc się nauczyła? Kto jej powiedział jak to robić? Czasem jej mówił, że ma do obciągania wrodzony talent. Ale żeby ciągnąć tak jak ona, trzeba jeszcze sporo praktyki na żywym chuju albo wiele godzin przed telewizorem z filmami porno. Ona robiła to idealnie. Z początku nieśmiało, delikatnie. Potem mocniej. Oplatała wargami kutasa jak dusiciel boa królika. Nigdy jednak nie zahaczyła zębami. Nawet wtedy, gdy jej tańcząca w górę i w dół głowa niemal uderzała o jego brzuch, a cała męskość chowała się w jej przełyku. Na czas loda stawała się bezzębną staruchą, która włożyła do szklanki swoją sztuczną szczękę. Jej prawa ręka była zsynchronizowana z głową, tarmosiła w górę i w dół. W tym samym czasie lewa dłoń masowała sakiewkę. Wszystko odbywało się w idealnie doskonałym tempie i z niezwykłym wyczuciem. Ona po prostu wiedziała kiedy trzeba przyśpieszyć, kiedy zwolnić, kiedy zamruczeć, a kiedy mlasnąć. Kiedyś, żeby udowodnić jak jej na nim zależy, pozwoliła mu skończyć w ustach. Nie lubiła tego, ale pozwoliła, bo czuła, że on tego chce, a ona chciała, żeby mu było dobrze. Najlepiej. Właśnie z nią. Żeby nie szukał już nikogo więcej, żeby wiedział, że ona jest dla niego idealna. A on to kurwa spierdolił. I teraz pewnie Kamilek spuszcza się jej do ust kwicząc przy tym jak zarzynana świnia. A może nie? On kwiczał, ale przecież Kamil to pedał i pewnie nie potrafi się tak wyluzować.
– Ten pedał musi być pedałem – wściekał się Karol za każdym razem gdy wchodził na jego fejsbukowy profil. – Przecież kurwa normalny facet nie wkleja na swojej ściance kusych, różowych spódniczek, pistacjowych żakietów, nacinanych, jednoczęściowych kostiumów kąpielowych, bielizny i wieczorowych kiecek. A u Kamila roiło się od poprzebieranych modelek, głównie Azjatek i kolejnych kolekcji na jesień-zimę, wiosnę-lato i kwiecień- plecień. To zdecydowanie nie był profil normalnego faceta. To był profil geja, transa albo ostrego fetyszysty. Z tych trzech opcji Karolowi najbardziej odpowiadała ta pierwsza, chociaż niestety wiedział, że jest fałszywa, bo Kamil już ją posuwa. Sama mu o tym powiedziała. Jakieś pięć godzin po SMSie w sprawie seata zadzwoniła.
– Kochałam się już z Kamilem i powiedziałam mu to magiczne słowo.
– Jakie kurwa słowo?
– Że go kocham.
– A kochasz go?
– …
Wiedział, że nie i wiedział, że jest jej z tym ciężko.
– Trudno, już zdecydowałam – wyszeptała. – Będę z Kamilem. Ty nie chciałeś…