Smile! You’re at the best WordPress.com site ever

Archive for Marzec, 2020

Pojazd

Królowa może być tylko jedna! Czy pani Doda to słyszy? Albo może lepiej nie. Dorota jest przecież dość nerwowa i nie raz na Pudelku pisali, że do oczu z paznokciami może skoczyć. Gdyby się jarła, że oto jam – Janek zostałem Królową, mogłaby wpaść w furię. I cóż, że nie Szwecji, jeno tych małych, brązowych piegów biegających po kuchennym blacie od tygodnia. Na szczęście moja blata z kraja, nie dowie się.
Uspokojony tą myślą, ledwom przekręcił klucz w drzwiach po powrocie z marketu, od razu zacząłem działać. Delikatnie rozkleiłem nomen omen czubek torebki Królewskiego i zaczerpnąłem szczyptę. Potem ostrożnie, żeby żaden kryształek nie odstuknął się od szarego mebla i nie spadł gdzieś w niebyt, zacząłem spuszczać im tę mannę z buraków, niczym Piaskowy Dziadek z DeDeeRu biały proszek polskim dzieciakom tuż przed zaśnięciem z telewizora marki Rubin 714. Gimby nie znajo… Tak, byłem ich Królową. Dobrą, hojną, sprawiedliwą, wsłuchującą się w głos ludu i dbającą o swoich poddanych, czy tam poddane. Zresztą, w sumie to nie wiadomo, bo podobno wśród mrówek są też egzemplarze z fistaszkami. Nieważne. Cukier z cichym trzaskiem opadał na płytę MDF, a im bardziej cicho trzaskał, tym mocniej pompowałem swoje ego:
– Ale ta ręką, która teraz karmi, łaskawa jest i dobrotliwa, w chwili gniewu może się zmienić w narzędzie kary i strasznej zemsty – konfabulowałem, najpierw tylko w myślach, a potem już werbalnie, po cichu i coraz głośniej. – Może was zgnieść, wymierzając śmierć okrutną przy suchym chrzęście pękających głów waszych!
Chyba już się wtedy darłem, bo sąsiad Przemek zaczął walić w rurę z zimną wodą najpewniej jakimś metalowym przedmiotem, a kod, który nadawał ni to morsem, ni to tam tamem łatwo dawał się złamać jako prosty przekaz: ty stary debilu, nie drzyj tej mordy, wszyscy jesteśmy w samoizolacji i pech chciał tylko tobie musiało odpierdolić, lamusie.
Aaa… niech sobie stuka! Co on się tam zna! Czyż nie Jam Jest?
Tak jakoś po dwunastu minutach przestał Przemek, to i ja przestałem. I czułość taka z nagła mnie naszła, gdy moje małe przyjaciółeczki zaczęły się uwijać wokół białych okruszków skrystalizowanego cukru. Ależ one zapierdalały. Fiu! Fiu! Jakby wiedziały, że zaraz mogę się rozmyślić i zacząć znów, jak przed tygodniem, rozgniatać im dupska. Ale nie, nawet o to nie zahaczyłem żadną z moich trzech mózgowych fałdek. Po głowie chodziła mi bowiem nader skomplikowana wyliczanka – ile szczypt cukru mieści się w kilogramowej torebce i czy mi go wystarczy na cały okres samoizolacji?
Gdzieś w okolicach krztyny cztery tysiące dwudziestej trzeciej z algebraicznego transu wyrwał mnie cichy szept, czy tam pisk może.
– Dałam ci szansę….
Zdębiałem.
– Nasrałam ci na blat, ale ty niczego nie zrozumiałeś!
– Co tam, do licha?! Kto piszczy?
– Ofiarowałam ci swoją obecność. Przyjaźń. Kto wie, miłość może… A ty co? Poleciałeś za innymi. Na ilość polazłeś, nie jakość. Mało ci było tej jednej jedynej i musiałeś sobie cały harem przysposobić.
Nie dowierzałem.
– No i co ci po nich? Że se pognieciesz od czasu, do czasu? To może im jeszcze wybory zrób, dajmy na to 10 maja, Królowo ty, od siedmiu boleści.
No i tego było już za wiele.
– Kto mi tu piszczy do cholery!? – krzyknąłem.
Czujny Przemek od razu przywalił w rurę, ale ja nie ustępowałem.
– Kim jesteś, gdzie jesteś i dlaczego mnie tak pojeżdżasz?
I w tym momencie zamknąłem się nie zadając kolejnych pytań, bo sam nie wierzyłem w to, co widzę. Na półce, tuż nad mikrofalówką siedziała szara mysz i ruszała gębą.
Zgodnie z zaleceniami Głównego Inspektora Sanitarnego chuchnąłem sobie w mankiet, żeby się upewnić, choć przecież to akurat wiedziałem na bank, że dziś żadnego Tullamore Dew nie było.
– No nie – wyszeptałem, a wtedy znów zaczęła ona.
– Tu jestem człowieczku. Uzurpatorze! Taka z ciebie Królowa jak z koziej dupy skrzypce! Jesteś nikim i wkrótce się o tym przekonasz… To ja noszę koronę!
– Ty?
– Tak ja!
– O kurwa, to nie nietoperze?

———
A teraz drogie dzieci, w ramach powtórki materiału w naszej e-szkole, proszę o podkreślenie na ekranie niebieskim flamastrem wszystkich rzeczowników w wołaczu, używanych w charakterze spójnika, a zaczynających się na literkę K.


Popapraniec

Oświadczenie
Ja niżej podpisany, będąc (chyba jeszcze) w pełni władz umysłowych, mając na względzie dobro współżycia społecznego i wielki ładunek krzywd, które mogłem wyrządzić swoim nieprzemyślanym zachowaniem, przepraszam moje gościnie mrówki za to, że nazwałem je imionami istot żeńskich rodzaju ludzkiego, co mogło je narazić na stres i niepotrzebną frustrację. Nie wiedziałem przeto, że mają one własne, przepiękne imiona. Przepraszam więc, bijąc się w pierś aż do wystąpienia kaszlu. Oświadczam też uroczyście, że zapożyczanie ludzkich ID po to, by nadawać je mrówkom, było błędem. Chciałbym go niniejszym naprawić. Ta, bądź co bądź, nowa dla mnie sytuacja uzmysłowiła mi też, że o wiele trafniejsze byłoby nadawanie istotom żeńskim rodzaju ludzkiego imion mrówek. Do niektórych, niestety także tych, które znam osobiście, pasowałyby jak ulał, np.:

Wścieklica dorodna – Manica rubida
Wścieklica marszczysta – Myrmica rugulosa
Wścieklica płatkorożna – Myrmica lobicornis
Wścieklica podobna – Myrmica ruginodis
Wścieklica Schencka – Myrmica schencki
Wścieklica uszatka (wścieklica szorstka) – Myrmica scabrinodis
Wścieklica zwyczajna – Myrmica rubra
Wysmuklica białoskrzydła – Temnothorax albipennis
Wysmuklica Nylandera – Temnothorax nylanderi
Zbójnica krwista – Formica sanguinea
Złośnica zwyczajna – Ponera coarctata*

*źródło Wikipedia

Tyle.
Mając jednak na uwadze, że sama spowiedź nie wystarczy i nawet żal za grzechy to wciąż nie jest komplet do odpuszczenia win, zdecydowałem się przedsięwziąć pokutę i ufundować zadośćuczynienie. Wychowany na Pszczółce Mai i opowieściach babci, że mrówki lubią słodkie, udałem się. Stanąłem przed hydraulicznymi drzwiami, niczym grzesznik w oczekiwaniu na oblicze Piotra i kompletnie wbrew instynktowi, który widząc blisko wokół innych ludzi zaczął krzyczeć – spierdalaj Janek – trwałem.
Po dobrych dziesięciu minutach ochroniarz Lidla push the button i mogłem przekroczyć próg konsumpcyjnego raju. Dodam tylko, że i tak miałem szczęście, bo czwartek akurat był, a wolę nawet nie myśleć, co będzie w sobotę, gdy zdyscyplinowany lud polski, przekonany przez rządzących do samoizolacji i przerażony wizją niedoboru respiratorów, ruszy na bój o spożywkę i buty do biegania, bo akurat rzucili. Tuszę, że na betonowym parkingu staną przed niedzielą namioty.
– Dystans, zachowajmy dystans – doradzałem w myślach moim pobratymcom.
– Do siebie i od siebie.
Ja zaś, w pełni bezpieczny i utulony troską gościa z naszywką „security”, ruszyłem między regały. Będąc odpowiedzialnym Lechitą nie wybrzydzałem zanadto, w czym pomagał mi ściśle ustalony przed wejściem plan. Po trzech minutach mogłem już się uśmiechać do młodzieńca uzbrojonego w czytnik kodów kreskowych. Było dziwnie. Ja faktycznie się uśmiechałem, on patrzył na mnie jak na wariata. Przede mną kobieta z zawartością tira w wózku, za mną para z dwoma Mont Everestami makaronu i ryżu, ośnieżonymi srajtaśmą o wdzięcznej nazwie Regina i ja – dziwoląg z kilogramem cukru Królewskiego.
Krótkie, ostre beep, dwa czterdzieści dziewięć na wyświetlaczu i nagle mózgowy błysk, olśnienie porównywalne tylko z wracającą z otchłani czarnej dziury ponownie do płatu czołowego datą Bitwy pod Grunwaldem, w momencie gdy facetka właśnie odebrała kartkę ze sprawdzianem z historii. I już wiedziałem…
To wszystko były znaki! Papier Regina, cukier Królewski, wysmuklice, wścieklice i ja. Przecież one mnie sobie wybrały! Przyszły do mnie! Jam jest pomazaniec!
Kurwa, jestem ich Królową!


Firanki

Jolka. Nie wiem dlaczego akurat ona. Po prostu, była pierwsza. Podobno te pierwsze darzy się zawsze największą sympatią, najdłużej wspomina. No nie wiem… Jolka mnie po prostu wkurwiała. Od samego początku, odkąd ją zobaczyłem, mógłbym nawet powiedzieć – od pierwszego wejrzenia.
Potem była Ela. Pomyślałem nawet, że litera L w imieniu u obu nie jest przypadkiem. Musi coś znaczyć. Szukałem jakiegoś fajnego słowa, które zaczynałoby się na L i mogło być mottem dla tego, co czułem. Jola i Ela… Niestety, przychodziły mi do głowy same angielskie słowa… ladies, lollipops, love. Ha! Ha! No bez przesady!
Trzecia… Trzecia była Basia. I muszę się przyznać, że w jej wypadku pojawiły się pierwsze wątpliwości, czy… czy… cholera, aż głupio mówić… czy Baśka na pewno jest dziewczyną! Miałem podejrzenia, że Barbara może być Krzyśkiem, Wieśkiem albo Darkiem. Teraz się z tego śmieję, ale wymiękłem, nie miałem odwagi sprawdzić. Zresztą, niby jak? Miałbym jej tam zaglądać? Szanujmy się! Trzeba mieć honor, godność jakąś, czy coś…
Czwarta pojawiła się Eliza. To imię, jak chyba żadne inne, pasowało do jej wizerunku. I nie chodziło wcale o jakieś przymioty duchowe, romantyczność, subtelność i takie tam. Nie. Eliza podczas chodzenia utykała nieco, Wyglądało to trochę tak, jakby ciągle tańczyła poloneza ze studniówki, bo po dwóch kolejnych krokach, robiła lekki przycup na jedną stronę. Od razu skojarzyłem to ze znanym wszystkim rytmem, ale summa summarum zrobiło mi się głupio, że tak upraszczam, że może ktoś by pomyślał, że się nabijam i wpadłem na to, że podobnie można się bujać przy „Dla Elizy” Ludwiga Van Beethovena, więc w sumie do Elizy bardzo to pasuje.
Kasia zaistniała w mojej świadomości dość brutalnie. Po prostu, kiedy się pojawiła zaczęła gryźć i szczypać swoje poprzedniczki. Że niefajnie? Może i tak, ale kto by tam je rozumiał.
Kolejne były Mariola, Ania, Daria i Małgosia. Niestety, na tym nie koniec. Były też Wanda, Justyna, Ola, Beata, Nikola, Agnieszka, Grażyna, Ewa, Patrycja, Iza, Weronika… Jezuuuu! Niech to się już skończy! Co za koszmarna wyliczanka… Bogna, Sylwia, Halinka, Klara, Matylda, Inga, Estera… Dość! Stop! Rany boskie, przecież nie jestem jakimś zboczeńcem! Chryste, gdyby ktoś się dowiedział, co robię, dopiero by sobie o mnie pomyślał! Koniec! Finito tej litanii! Nadawanie kobiecych imion kolejnym mrówkom, które po trzech dniach od ogłoszenia mojego nad nimi triumfu znów mi się pchają przez szparę w gumie okna do domu, jest bez sensu. Z każdą minutą jest ich też więcej i więcej, i wkrótce i tak zbraknie mi dla nich ksyw. Poza tym, popylają po moim szarym blacie z prędkością naddźwiękowych samochodzików, więc i tak mi się już kompletnie pomieszały i nie wiem, którą nazwałem Mariola, a którą Halinka.
Odpuściłem. Przegrałem. Nie będę już ich ani nazywał, ani mordował. Niech sobie popierdalają, przynajmniej jakieś towarzystwo w tym chorym czasie powszechnego strachu i samoizolacji. Zresztą, o dziwo, kompaniji mi dziś zaskakująco nie brakuje. Po szóstej lampce irlandzkiej Tullamore Dew na szafce przy lodówce dostrzegłem właścicielkę, a może lepiej autorkę, trzech rodzynkowo-czarnych skwarków sprzed trzech dni. Tak, dokładnie tych, które znalazłem na blacie między kuchenką a ścianą. Przycupnęła nieśmiało na politurze i patrzyła na mnie… czule. Nasze spojrzenia w pewnym momencie spotkały się, stąd wiem, że czule. Ale jak to facet, nie poprzestałem na tym, żeby patrzyć jej w oczy. Wstyd się przyznać, od razu spojrzałem na futro. Szare!
Boże jakie to szczęście, że szare, a nie białe i że wciąż jest tu ze mną sama, że nie przyprowadziła koleżanek i nie zaczęły biegać po firankach…
Ha, ha! Pawul, jakiś ty durny, przecież ty i tak nie masz firanek!
Uff…
Odetchnąłem z dużą ulgą i nalałem sobie następną szklaneczkę Tullamore Dew.


Popiel

Chciałem ją zabić. Naprawdę. Tylko proszę, nie osądzajcie mnie… Też mi teraz głupio, bo wyraźnie czułem taką potrzebę, a przecież wiem, że to żadne rozwiązanie. Żadne! Ale wtedy… jak jeszcze nigdy, pierwszy raz w życiu na jej widok obudził się we mnie bezmyślny sadysta. Zresztą, sama się o to prosiła. Zawsze energiczna, zawsze w tłumie koleżanek, tym razem przyszła pojedynczo. Była zupełnie sama. Przechadzała się tam i z powrotem. Szybko, nerwowo. Wyraźnie czegoś szukała. Robiła kilka kroków, po czym zatrzymywała się. Rozglądała. Kawałek do przodu, ciut w bok i do tyłu. Pauza. I znów szybko przed siebie.

Obserwowałem ją z ukrycia. Słońce dawno już zaszło, ale sztuczne światło energooszczędnego oświetlenia wyraźnie rysowało jej zgrabną sylwetkę z talią osy. Rzucała taki śmieszny, mikroskopijny cień.
– Mógłbym ją teraz dopaść – myślałem oszołomiony nadarzającą się okazją. – Mógłbym zajść od tyłu i uderzyć z góry. Pięścią, brutalnie. Ażby pękła jej głowa, ażby flaki wytrysnęły z trzewi. A potem bym patrzył jak w ostatnich konwulsjach wierzga nogami rysując w powietrzu koła jak tancerki poikami na pokazie fireshow.

Na szczęście przyszło opamiętanie. Wrócił rozsądek. Zatrzymałem rękę.
– Daj jej szansę – doradziłem sobie w duchu. – Poczekaj. Długo nie wytrzyma i zaraz pobiegnie po koleżanki, jakże by inaczej…

I faktycznie. Nie minęło kilka minut, a na moim szarym blacie spacerowało ich już kilka. Potem kilkanaście, kilkadziesiąt. Im ich więcej, tym łatwiej mi było obserwować skąd przychodzą, gdzie znalazły wejście do mojej kuchni. Po pół godzinie wiedziałem już wszystko. Przeciskają się niewielką szparką w gumie uszczelniającej okno. A że blat do niego bezpośrednio przylega, siłą rzeczy stał się areną ich nocnych popisów. Wkrótce jednak zmieni się w pole śmierci… Naprężyłem kciuk. Już nie musiałem się ukrywać, ale też nie chciałem tłuc je całą pięścią. Było po 22. i wolałem, żeby sąsiedzi nie podejrzewali mnie o niecne sprawki.

Naciskałem mocno. Jedna. Druga. Siódma. Dwunasta. Ich głowy pod opuszkiem mojego bezwzględnego palca pękały z suchych trzaskiem jak łamane zapałki. Część zaczęła uciekać. Zupełnie nie wiem jak one sobie przekazały tak szybko tę morderczą informację. Może to infradźwięki, może zapach śmierci… W każdym razie spieprzały aż miło, nie mogłem nadążyć ze zgniataniem. Gdy skończyłem, szary blat upstrzony był piegami z ich rudobrązowych ciał.
Wiedziałem jednak, że to dopiero wygrana bitwa. Nie wojna. Otworzyłem okno i z szafki pod zlewozmywakiem wyciągnąłem trutkę. Zgodnie z instrukcją wysypałem różowe, przypominające cukier granulki na parapet. Najwięcej w pobliżu szpary, przez którą wtargnęły mi do mieszkania. Kilka gram granulatu rozpuściłem w wodzie i aplikatorem po płynie do mycia okien spryskałem też ścianę bezpośrednio pod zewnętrznym parapetem. Rano okaże się, czy wygrałem…
Bez żadnych wyrzutów sumienia zamknąłem okno i położyłem się spać. Koszmary też nie przyszły. Spoko. Natomiast rano, trup za oknem słał się gęsto.
– Wygrałem! – uśmiechnąłem się triumfalnie. Kiedy jednak nastawiałem wodę na kawę przestało mi być do śmiechu, a nastrój zmienił się o 180 stopni.

– Co jest?! -przecierałem oczy ze zdumienia. – Owszem jestem samotnikiem, sobie sam sterem, żeglarzem i okrętem, ale żeby zaraz Noem? Może mi tu jeszcze żyrafa zacznie waletować ? – wkurzałem się szukając racjonalnego wytłumaczenia, bo z blatu przy ścianie, tuż przy kuchence, spoglądały na mnie trzy, małe, rodzynkowo-czarne skwarki.
– Zaraz, zaraz… przecież ja nie mam chomika – analizowałem błyskawicznie. – Nie mam też szynszyli, świnki morskiej, ani króliczka. Zresztą, kurwa, kupy królika są większe. Dużo większe. Więc co?
Myśl, która mnie oświeciła, sprawiła że wyłączyłem gaz i usiadłem zrezygnowany na stołku.
– A więc to tak… Stało się, mam w domu mysz… – A co jeśli myszy? – skojarzenia w mojej głowie powoli zaczynały bezwiedny galop. Wytrysk adrenaliny sprawił, że zacząłem łączyć fakty.
– Siedzisz w domu, tak?
– Tak.
– Na wysokim, drugim, ostatnim piętrze, niczym w jakiejś wieży?
– Uhm..
– Nie możesz wyjść, bo trwa jakaś cholerna epidemia, prawda?
– Prawda.
– Mrówki załatwiłeś… A co jeśli one były posłańcami? Były jak jeźdźcy Apokalipsy?
– Bzdura!
– …
– Popiela znasz?
– Popiela? Jakiego znów Popiela?
– Znasz, znasz… I teraz cię wpierdolą, zupełnie jak jego. To za te mrówki, chamie!


Kupa

 

To jakiś słaby film. Takie rzeczy nie dzieją się naprawdę. Wirus, zamknięte szkoły, knajpy, granice… Przecież jeszcze kilka dni temu moim największym zmartwieniem była bezśnieżna zima! Minął tydzień, kurwa, dokładnie tydzień i umierają ludzie, a ja chcę wyjść z tego kina, ale nie mogę. Jakieś gówno, które jest tak małe, że nie widać go gołym okiem sprawiło, że świat stanął na krawędzi. Syf w koronie właśnie pokazał nam-ludziom, że kompletnie w dupie ma tysiące lat naszej cywilizacji, naszą kulturę, sztukę, nasze loty w kosmos, mikroprocesory, atomowe łodzie podwodne i elektryczne samochody. Ma na to wszystko wyjebane. Skoczył nam do gardeł, złapał za płuca i pokotem kładzie do grobu. Tacy jesteśmy silni, tacy inteligentni, przedsiębiorczy i pomysłowi. Jeden mały paproch…. Swoją drogą, mam wrażenie, że powstał chyba jednak nieprzypadkowo. Tak wiem, dołączam teraz do chóru piewców spiskowych teorii świata, ale zobaczycie, że jak to się skończy, to Chiny będą największym globalnym mocarstwem, a USA zostaną zdetronizowane i przez wiele lat będą lizać rany po kryzysie, który właśnie się rozpoczyna. Chyba, że kompletnie nieracjonalny i nieprzewidywalny Trump pyknie sobie tu i ówdzie jakąś bombkę atomową, a wtedy cały misterny plan w pizdu. Tak, plan. Bo uważam, że wirus SARS-CoV-2 to wynik planu, który powstał gdzieś w betonowym bunkrze pod malowniczym, chińskim murem.

W tym planie decydującą rolę odegrali naukowcy – psycholodzy społeczni, socjolodzy, politolodzy, ekonomiści, specjaliści od nowych technologii i oczywiście wirusolodzy. Przedmiotem ich badania były zachowania poszczególnych społeczeństw i rządów w sytuacji nagłej i trudnej do opanowania epidemii. Tylko czego? Wykorzystujemy coś już dobrze znanego, czy może projektujemy nową drobinkę nadając jej pożądane cechy? Stawiamy na bakterie, czy może wirusy? Z wyników badań naukowców i ich sugestii tkamy model, wrzucamy go na wysokowydajne komputery i już. Potrzebny jest wirus o dużej zakażalności i średnio długim czasie uśpienia w organizmie. Ma zachowywać się tak i tak, atakować to i tamto. Ma mieć taką to a taką umieralność i co najważniejsze, to my Chińczycy mamy mieć jako jedyni na świecie antygen, który będzie w stanie go zatrzymać.
Ktoś zapyta, a po co to wszystko? Tylko, że akurat to już napisałem. Żeby po tym jak SARS-CoV-2 zaatakuje cały świat, stać się tego świata hegemonem. – Ale po co? – będzie dopytywał ten i ów dociekliwy. Może z zemsty? Czyż nie jest ona najpotężniejszym silnikiem ludzkich zachowań?

Według mnie, celem są Stany Zjednoczone. Ofiary w Wuhan to koszt, ofiary w Europie to efekt uboczny. Celem są Stany, gdzie według szacunków zarażeniu może ulec nawet 150 milionów ludzi, czyli blisko połowa populacji. W sytuacji, gdy ubezpieczenia zdrowotne są w USA dobrowolne i nie opłaca ich nawet ok. 40 milionów osób, gdy dodamy do tego jeszcze kilkanaście milionów nielegalnych emigrantów, którzy generalnie dla amerykańskiego systemu są „niewidzialni”, wówczas jawi się nam prawdziwa skala problemu. Krótko mówiąc, trup będzie się słał gęsto, a gospodarka poleci na łeb na szyję, czego zapowiedzią są choćby ubiegłotygodniowe spadki na nowojorskiej giełdzie.

Ale dlaczego? Kurwa, dlaczego to wszystko? Wciąż pytacie? Więc może przypomnijmy sobie co zrobił Donald T. na urzędzie pierwszego wśród równych? Nałożył gigantyczne cła na chińskie towary, wypierdolił bye, bye chińskie firmy, a tym amerykańskim zabronił robić jakichkolwiek deal’ów z Chińczykami. Wystarczy wspomnieć kłopoty koncernu Huawei, który został pozbawiony dostępu do usług Google i odcięty od amerykańskiego rynku i technologii.

Wiem, spiskowa teoria dziejów. Ale mnie się to wszystko lepi w kupę. I tą kupą się już ubabrał cały świat.