Smile! You’re at the best WordPress.com site ever

Archive for Sierpień, 2020

Kamyk

Lubię tam być. Coś mnie pcha w tamte strony. Staram się zrozumieć, ale w odpowiedzi mózg podsyła jedynie banalne frazesy typu – zew krwi, czy ciągnie wilka do lasu. A to przecież nie tak, nie ja się tam urodziłem, a mój kontakt z tamtym światem ograniczał się do ledwie kilku dni wakacji przez parę lat z rzędu w czasach szczenięcych. Fakt, beztroskie to były chwile. Tak wiele z nich do dziś pamiętam…
Czarne czereśnie obok stodoły, suszarnie z rdzawym tytoniem, wóz drabiniasty, którym jeździliśmy z kuzynostwem po sadku robiąc na zmianę to za konie, to za woźniców; pełen much i zapachów wychodek za chlewikiem; letnią kuchnię, w której babcia Agnieszka gotowała kartofle dla świń, a przy okazji dla nas obiady. Konia Kubę. Ciepłe mleko prosto od krowy, którego brzydziłem się nawet powąchać, a co dopiero napić. Jabłka przemalowywane po przekrojeniu jeżynami na jagodowy kolor i rozczarowanie, gdy nikt z dorosłych nie chciał nam wierzyć, że one przecież takie urosły! Lasek za polem, do którego chodziliśmy na grzyby. Podmokłą olszynę za wiejską, piaskową drogą, którą na bosaka biegało się 2 kilometry do sklepu w Gwizdowie, a w niedzielę, już w butach, do kościoła. Staw Małkowiec pośrodku niewielkich poletek raz to z żytem, raz lnem, czy kukurydzą. – Nie chodźta się tam same kąpać, bo sie potopita – przestrzegała wujenka. Kręcenie powróseł i ustawianie kopków, spanie na sianie, ucinanie łba kogutowi, a potem skubanie na niedzielny rosół. Domowy, wypiekany raz na dwa, trzy tygodnie chleb, swojskie masło.
Setki tych wspomnień zasiedziało mi się w głowie i to chyba one ciągną mnie tam, na ojcowiznę ojca. On sam tyle o niej opowiadał. O tamtejszych weselach, kolędnikach, o wozach wciąganych nocą gospodarzom na dach dla kawału, o biedzie, ruskich i hitlerowcach, o tym jak zabijali za ukrycie świni albo zboża przed konfiskatą, o tym jak dziadek z babcią się kochali, jak on o nią dbał i o tym, że pół wsi nosiło moje nazwisko. Było tak popularne, że dla odróżnienia, oprócz imion, używano przezwisk – Kowal, Siwy, Brodacz, Mały… Dziś już tak nie jest, ale wystarczy pójść na cmentarz, żeby się przekonać, że tak było. Co piąty, co ósmy grób ma tabliczkę z moim nazwiskiem. Można je odczytać nawet na zbiorowej mogile tutejszych księży kanoników. Dziwne uczucie…
Jadąc z Wetliny do Kazimierza znów tam pojechałem. Właśnie na cmentarz. Pamiętam, jak ojciec tęsknił za tą krainą, za starym domem, za ojcowizną, z której utratą na rzecz ciotki nigdy się nie pogodził. Pomyślałem, że odwiedzę grób dziadków Agnieszki (31.10.1906/+1.10.1990) i Wojtka (29.04.1902/+21.06.1982). Pomyślałem, że zabiorę z niego grudkę ziemi albo kamyk i ułożę go na mogile ojca… Że to będzie taki ode mnie dla niego prezent, że to jedna z niewielu rzeczy, które dziś mogę dla niego zrobić, że pewnie się ucieszy… jakoś tam ucieszy.
Tak zrobiłem. Dziwne uczucie. Niewytłumaczalna pewność, że teraz już wszystko będzie dobrze, wszystko się poukłada i będzie na swoim miejscu.


One day trip


Stoi franca.Trzydziesci lat i nic się nie zmieniła. Nie chcę być męskim szowinistą, ale każdej kobiecie tego życzę. Bo czyż tama vel zapora to nie są rzeczowniki rodzaju żeńskiego? A tę w Solinie widziałem właśnie coś koło 11. roku przed drugim milenium.
I teraz nie wiem, czy to upływ czasu, czy magiczna moc Leżajska w płynie, ale z tamtych odwiedzin niewiele pamiętam. Tych dzisiejszych też nie włożę do szufladki z napisem „miłe wspomnienia”. Niestety ostatnio spotkałem się z zarzutem (uwagą, przytyczkiem), że tylko marudzę w tych swoich wpisach, że jestem zrzęda i malkontent, z małym jednak pocieszeniem, że uroczy. Otóż dziś będę także konstruktywny. Po półgodzinnym i zwyczajnie cielęcym gapieniu się na zielone wzgórza nad Soliną z poziomu technologicznego drogi na koronie zapory, stwierdzam i postuluję: Rządzący! Pozwólcie rodakom wyjeżdżać zagranicę na wakacje, w pizdu, gdzie tylko chcą! No bo jeśli nie… No bo jeśli nie… to zadepczą tę naszą cudną Polskę dokumentnie i nic tu nawet COVID nie zaradzi!
***
W Bieszczady można pojechać solo. Do Kazimierza tylko w towarzystwie. Słońce zachodzi miliardem wyciśniętych pomarańczy, siedzę na nagrzanym murku vis a vis „gofrów Pod Psem” i myślę sobie, że pół godziny na rynku tutaj warte jest trzech miesięcy życia.
Po całym dniu w aucie, śmierdzę tak, że nawet nadwiślańskie komary się mnie brzydzą.
A swoją drogą, po prostu to kocham… rano kąpałem się w Wetlince, wieczorem moczę nogi w Wiśle. Chwilo trwaj!


Połonina Wetlińska

Bieszczady są kompletnie zasrane, ale oprócz tego, po prostu piękne. Zupełnie inne, od naszych Karkonoszy. I mimo całych polan upszczonych białymi plamami –  pozostałościami po zużytym papierze toaletowym, są hm… naprawdę czyste. Nie ma tu walających się wzdłuż szlaków foliówek, butelek po piwsku, plastikowych PETów. Powiedziałbym nawet, że Bieszczady są… hardkorowo schludne. Są czyste czystością swoich turystów, choć akurat to potrafi być irytujące. Jedną bowiem z najbardziej wqurwiających  rzeczy na bieszczadzkim szlaku są, przynajmniej dla mnie, unoszące się wszem i wokół zapachy damskich perfum. I to wcale nie jest tak, że ja nie lubię zapachu kobiecych aur. Owszem lubię, uwielbiam kiedy kobieta ładnie, subtelnie pachnie (mam nawet jeden ulubiony zapach… nie, zaraz… miałem). Ale kiedy setka pań wybierze się uperfumowana na bieszczadzkie połoniny, tam po drodze umęczy się i spoci, wówczas wszystkie te subtelności działają na mnie raczej jak iperyt  na Francuzów w okopach I wojny.

Na Smereku jest krzyż, postawiony 2 lata temu przez mieszkańców okolicznych wiosek, dla uczczenia setnej rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości. Krzyż jak krzyż, ani za duży, ani za mały,  taki sobie krzyż, wykonany ze stalowych rurek. Jest scenografią wszystkich zdjęć z tego miejsca, a bezbożnym słowackim dzieciom (sic!) służy za drabinkę, kiedy pozują.
Idę ze Smereku (a?), do wsi o tej samej nazwie. Ciągle z góry, więc nie jest źle. Nie chciałbym jednak schodzić tym szlakiem, kiedy w Bieszczadach przez kilka dni pada. Wtedy cała ta ścieżka, jestem o tym przekonany, zamienia się w wielką, kilkukilometrową ślizgawkę w dół. Błoto, błoto, zaschnięte błoto jest wszędzie.

Taką myśl dziś z gór zniosłem: Lepiej być żyjącym pełnią życia skurwysynem, niż dobrotliwym, ufnym, przyjaznym, miłym, życzliwym samotnikiem.

Śpię dziś w namiocie. Cudownie, właśnie zaczyna padać. Jak to było z tą karmą? Że wraca? A czy ja komuś chmury zajebałem, albo księżyc, czy cóś…?
Kemping Górna Wetlinka, fajna miejscówka. Przy samym szlaku, dużo miejsca. Bar.
Starsza pani za ladą recepcji przyjmuje zamówienia.  Kroi 14 zł za żurek, a 18 zł za ruskie pierogi. Jest jednak przy tym taka dobra, taka sympatyczna, tak miła, niczym dobra wróżka z bajek Andersena, że człowiek wyciąga te 14 zeta i wsuwa z uwielbieniem, jajkiem i kiełbasą. 


Uciekłem…

Zgłupiałem. Gdzie ja jestem? Marzyły mi się dzikie Bieszczady jak u Hłaski, a tymczasem stoję pośrodku Wetliny, jest noc, piękny księżyc, mega gwieździste niebo,  a z oddali napierdala na cały ten kosmos jakaś punkowa kapela. Fakt, zajebiście grają… Ale tu? Dziś śpię w samochodzie. Późno przyjechałem, wklepałem w nawigację „kemping PTTK” i szybko stamtąd uciekłem. Zastanawiam się jak to opisać… Boże, tam nie ma gdzie szpilki wcisnąć, a co dopiero rozbić namiot i zaparkować samochód. Pełno pijanych ludków, w powietrzu dym z przenośnych grilli, błoto, brud, stare przyczepy mieszkalne, jakieś rozwalone meble poupychane za budynkami, z każdej strony bluzgi… Jestem w ciężkim szoku. To tak wyglądają te odludne Bieszczady?  Być może to pierwsze koty za płoty, może rano zmienię zdanie, ale na razie chcę stąd uciekać. To, co tu zobaczyłem, to zupełny rewers tego, jak sobie wyobrażałem to miejsce.


Bomb

Powiem ci…
Nienawidzę takich obietnic
Znikam, gdy się spełniają
Zmieniam w obłok pary
Na czerwonym guziku
turkusowy paznokieć


Bieg spraw

Kupiłem te buty z tobą
Chodziłem po górach,
złaziłem doliny.
Schodziły się buty.
I ciebie też już nie ma.


Powrót

Karma wróciła.
Nie wiem jak wlazła. Drzwi były zamknięte.
Rozsiadła się w fotelu, położyła nogi na ławie przed telewizorem.
– Nalej mi – rozkazała.
– Sobie też nalej. Zasłużyłeś.