Smile! You’re at the best WordPress.com site ever

Archive for Listopad, 2020

Jestem.. więc wątpię

W ten zwariowany czas ciągle myślę o odchodzeniu. Od ludzi, od świata, od bycia. Piszę scenariusze, o których wiem, że żaden nie będzie dobry. Panicznie szukam odpowiedzi, choć mam pewność, że ich nie ma i mylą się ci – objawiający inaczej. W napadzie lęku, w nocy, sprawdzam dane statystyczne. Przeliczam jakie mam szanse. Gdzie położyć kartkę z ostatnimi zdaniami?
Jestem jak ryba rzucona na trawę. Komu lub czemu zaufać? Rozsądek przeszyty strachem toczy nieustanną walkę z potrzebą wiary, że wszystko jest po coś, że ja jestem po coś. Jak wygodnie, jak kojąco byłoby myśleć, że dobry Bóg mnie utuli, że znikną troski i nastanie wieczna szczęśliwość. To takie proste. Wystarczy uwierzyć. Wykształcony przez lata racjonalizm każe mi jednak wątpić. I nie radzę sobie z tym zwątpieniem. Zazdroszczę ludziom, którzy mogą inaczej. Dla których jest tylko czarne lub białe.  


Wysunięty korpus

Ja tam się nie znam, to się wypowiem. Zwłaszcza o obronności, bo o niej zwłaszcza – jako drugiej młodości pacyfiście – pojęcia mi wrak. Przepraszam, brak. Dziś jednak usłyszałem gdzieś tam lub tam gdzieś przeczytałem, że w Polsce, w Poznaniu rozpoczyna działalność Wysunięte Dowództwo V Korpusu USA. I że ma ono koordynować działania i nadzór nad siłami lądowymi USA dyslokowanymi w Europie, planować operacje oraz współpracować i synchronizować działania sił amerykańskich z wojskami innych państw NATO. No powiem wam, w mordkę jeża, grubo. Ważna rzecz takie dowództwo wysunięte korpusu. A minister Błaszczak to nawet dodał, że ta nasza współpraca z Jankesami jest najlepszą gwarancją bezpieczeństwa i stabilności. I że staliśmy się jednym z głównych sojuszników USA.
Tak się cieszę, tak się cieszę! Taki się już czuję bezpieczny, taki zaopiekowany militarnie. Spinam sobie jednak uzdę tego bezmiaru szczęścia jedną małą wątpliwością… Czy jak ja to dziś usłyszałem lub tam przeczytałem, to czy Ruscy też już tym newsem po głazach dostali? Eee… Une nie głupie, pewnie już dawno wiedziały, że w Poznaniu takie ważniaki będą urzędować. I na mój mały, blond rozumek, to te Ruskie już sobie dawno zaplanowały co z tym wysuniętym dowództwem zrobić, jak by co. Bo może na obronności się nie znam, ale kiedyś w szachy z bratem grałem to wiem, że żeby wygrać to najważniejsze, żeby króla zablokować. Wtedy jest mat, czyli pozamiatane. A to wysunięte dowództwo korpusu, co ma koordynować działania sił  lądowych USA w Europie, to trochę  taki król na europejskiej szachownicy działań zbrojnych. Więc jakby go oślepić, jakby go ogłuszyć bronią radiologiczną albo wręcz brutalnie unicestwić jakowąś rakietą średnio-lekkiego zasięgu typu Komsomolec albo Światowy Pokój? Wtedy, to tak jakby chaos w tych siłach wysuniętego korpusu by nastał, taka jakby desynchronizacja. A czyż bajzel w wojsku to nie game over? Czyż nie o to w rozgrywce tej chodzi? I jak tak rozkminiam, to  jakoś wcale mi się bezpieczniej nie robi i jakoś tak wcale się nie cieszę, że mamy to dowództwo. Bo jak ten Komsomolec pierdolnie z głowicą jądrową, nawet niezbyt dużych rozmiarów, to oprócz ważnych sojuszników z USA, całkiem spora kupa moich ziomków, Polaków z Poznania wyparuje.
Ale, co ja tam wiem,
drugiej młodości pacyfista blond. 


Żabiej…

Moje sny mnie zaskakują. Po wielokroć. Że się pojawiają i że je zapamiętuję, to choć mnie dziwi, to jednak najmniej. Najbardziej ich treść. Zagadkowa, pokręcona, wymuszająca poszukiwanie interpretacji. Bo wczoraj. Duże miasto. Wieżowce, kamienny trotuar, ludzie w eleganckich ubraniach, kobiety w markowych szpilkach. Samochody, ławki, klomby z roślinami. Nowy York? Przecież nigdy nie byłem… Sceneria trochę jak filmowa, także dlatego, że widziana przeze mnie z tzw. żabiej perspektywy, przez co nogi kobiet są jeszcze dłuższe a wieżowce jeszcze wyższe. Ludzi jest dużo. Bardzo. Idą gdzieś, śpieszą się. Wybieram sobie przechodniów i obserwuję ich dopóki nie zleją się z tłumem w oddali. Wszystko wydaje się dość normalne. I jest takie dopóty, dopóki nie skupiam się na postaciach stojących przy ulicznym bistro. Ci ludzie jedzą… szczury! Łapią ich pieczone tułowie oburącz i ogryzają jak kolbę kukurydzy. Nagie, zwęglone ogony falują to w górę, to w dół. Przecinają powietrze niczym zwiotczałe florety. Patrzę na to z przerażeniem i jeszcze uważniej rozglądam wokół. Jakaś kobieta je idąc. Ma lunch zapakowany w papierową torebkę. Podgryza z niej co chwilę i odsuwa od ust szczurzy ogon, jakby odgarniała niesforny kosmyk włosów. Emeryci siedzący na ławce po drugiej stronie ulicy nerwowo wymachują złożonymi parasolami. Ktoś wstał i dźga szpicem rękojeści po trawniku. Jakby chciał nadziać na szpikulec upuszczony, bezpański papierek. Ale to nie umiłowanie porządku każe mu wykonywać ruchy szpadzisty. Uświadamiam sobie, że emeryci… polują. Spory gryzoń, którego dostrzegam dopiero po chwili, otoczony, przerażony i bezradny, próbuje im uciec.
Nagle dociera do mnie, że wszyscy wokół albo jędzą, albo polują, albo przemieszczają się żeby w innym miejscu jeść lub polować na szczury. A ja na to wszystko patrzę z tzw. żabiej perspektywy. Żabiej?


Czerwone szpilki

Chyba się kochałem. Było mi dobrze, blisko, bezpiecznie. Leżałem obok niej w wielkim łóżku  i czułem szczęście. To było takie prawdziwe, fizyczne. Ona uśmiechała się do mnie i umarła. Nie wiem kim była. Smutek, w który się zapadłem, był tak samo mocno odczuwalny, jak chwilę wcześniej nirwana. Potem był pogrzeb. Kondukt podążał ulicami miasta. Nie wiem jakiego. W pierwszym rzędzie szły dwie małe dziewczynki z kokardkami we włosach. Jej córki. Trumnę niosły trzy osoby. Ja z przodu. W pewnej chwili ci z tyłu odeszli. Złapałem więc sam kartonowe pudło z jej ciałem i pod pachą dotargałem do kaplicy. Wszyscy wokół rozpaczali. Jedynie ja byłem spokojny, rzeczowy, pozbawiony emocji, pusty. Ktoś otworzył tekturowe wieko. Leżała z podkulonymi nogami, wysuszonymi jak kończyny egipskich mumii. Znów nie widziałem twarzy. Tylko brzuch i uda w jaskrawej garsonce. Miala bose stopy, a pod katafalkiem stały czerwone buty na obcasach. Zacząłem je nakładać łamiąc jej palce. Musisz ładnie wyglądać! Musisz!

Nie wiem kto to był. Ciągle o tym myślę. Analizuję. Przekładam swój świat na tę dziwną, senną projekcję. Z pewnością była hybrydą mojej matki, Ciebie, mojej ex i żony Bodzia, która umarła latem i zostawiła dwie malutkie córki. I może jeszcze zmarłej żony innego mojego kolegi, na której pogrzebie kiedyś byłem. A on niósł za trumną jej ulubione szpilki. A najciekawsze, że ja te szpilki dziś widziałem. I wiem, kto je miał na nogach…


Bieżączki

Folguję sobie. Dokonanie? Postawienie? Poczynienie? W każdym razie założenie założenia, że wkrótce z pewnością umrę, z zastrzeżeniem wszak, że wkrótce będzie tu jednak względnie długie, pozwala mi dogadzać sobie w tych ostatnich chwilach. Dziś: duża porcja czekoladowych lodów z wiórkami kokosowymi, potem chipsy cebulowe, następnie suche kabanosy, a na koniec pepsi wcale nie zero. I to wszystko sporo po 23 😀 Wcielam w czyn hasło: żyj tak, jakby jutra miało nie być. Tyle że jak zwykle jestem w tym niekoniecznie konsekwentny. Bo skoro jutro nie nadejdzie lub też precyzyjniej, gdy mnie już w nim nie będzie, na jaki chuj pojechałem dziś z nartami do serwisu? Planowanie, smarowanie i ostrzenie moich headów ma przecież sens jedynie wtedy, gdy będą one używane, co biorąc pod uwagę nasz klimat, może nastąpić przy korzystnym układzie izoterm w drugiej, może pierwszej dekadzie grudnia. Nawet przy stanowczo swobodnym podejściu do interpretacji aktualnych odczytów kalendarza, to jednak absolutnie nie dziś. Wychodzi więc na to, że jednakowoż mrugam skrycie okiem do kostuchy, dając jej delikatnie do zrozumienia w*y*p*i*e*r*d*a*l*a*j*!

W każdym razie człowiek z serwisu zrobił mi dziś poczwórną niespodziankę. Po pierwsze dlatego, że go znalazłem w odległości dość znacznej od gór, dwa: dlatego, że zrobił mi nartki na poczekaniu, trzy, że zażyczył sobie ledwie siedem dyszek ogłaszając, że to taka promocja dla pierwszego w sezonie klienta i wreszcie po czwarte, że zrobił to zajebiście. Ślizgi nart wyglądają teraz jak nowe, a krawędzie są równe i ostre jak panienki w klubie „go go” na poznańskim rynku. Brawo on! I brawo ja, bo oprócz gotowych do zimy dech, w pudle czekają też już nowe butki. Ciekawym ich, bo mają sztywność 110.
Wodzu! Teraz ty! Sypnij śniegiem!

Jeszcze w kwestii bieżączki. Już dwójka moich bliskich znajomych ma Covid. W jednym przypadku stracony węch, w drugim infekcja przebiega zupełnie niemal bezuciążliwie. W obu casusach najbardziej dokuczliwym objawem, jaki dał o sobie znać, był debilizm polskiego systemu testowania i samoizolacji! Zakłada on wyłączanie z życia zawodowo – społecznego ludzi… zdrowych! Bo oto znajomy w poniedziałek trąci węch i mocno napierdala go głowa, we wtorek mimo skierowania nie załapuje się na test i robi go dopiero w środę. Trafia na kwarantannę i czeka na wynik. Tydzień czeka, ale i to mało. Dostaje po 10! dniach. Pozytywny. Tyle, że w międzyczasie ustąpiły wszystkie objawy i wrócił węch. Gdyby wynik był znany jak u sąsiadów Niemców, już w ciągu doby, znajomy od poniedziałku mógłby wrócić do żywych i do normalnego życia. Tymczasem odebrał test plus po dziesięciu dniach i od tego momentu zaczyna mu się liczyć kolejna dycha kwarantanny. A to i tak jeszcze nic, bo znajoma ma w bardzo podobnym układzie 10 + 10 + 7. Gdy po badaniu i dziesięciodniowym oczekiwaniu na wynik jej mąż okazał się pozytywny a ona negatywna, on dostał dziesięć kolejnych dni kwarantanny, a ona jako osoba współmieszkająca musi siedzieć z nim te dziesięć plus dodatkowe siedem, od momentu, w którym on, zgodnie z przepisami zostanie uznany za zdrowego. Oboje przechodzą infekcję bezobjawowo. Tadam!

I coś na koniec… Jeśli z kopca jabłek jednego dnia ułożysz w koszyku 80 a 28 z nich będzie obitych, drugiego dnia w koszyku poukładasz 60 owoców i 24 będą miały siniaki, a trzeciego dnia do kosza trafi 50 jabłek, z których 22 będą obtłuczone, to czy oznacza to, że odsetek uszkodzonych jabłek w kopcu maleje? To zadanie, na moje oko, z czwartej lub piątej klasy podstawówki, z którego poprawnym rozwiązaniem dzieciaki nie mają większego problemu. Tymczasem nasze gieroje z rządu… i owszem. Zamiast zdrowych i obtłuczonych jabłek oni podstawiają liczbę wykonanych i tych pozytywnych testów Covid, i wychodzi im, że krzywa zachorowań się wypłaszcza, i nie ma już potrzeby wprowadzania całkowitego zmrożenia relacji społeczno-gospodarczych w kraju. Kurwa! Matematycy z… dupy.


Post prawda

Noc. Dwustudwudziesto gramowa tabliczka Alpen Gold z orzechami właśnie dokonała żywota. Ja laskowy potwór. Wydłubuję językiem ostatnie kawałki. Takie są fakty. Taka jest prawda. I tylko ją mogę bez wątpliwości ogłosić. Wszystko inne to rzeczywistość przetworzona przez emocje. A ja mam problem i z rzeczywistością, i z emocjami.
Ostatnio większość z nich bierze się ze strachu. Smutek. Niepewność. Niepotrzebność. Pustka. One determinują decyzje i kolejne dni. Boję się samotnego umierania, choć przecież wiem, że umiera się zawsze samotnie. Boję się tego strachu, dlatego łapię się ludzi i ułudy o nich. Nie jestem szczery, bo sam już nie wiem, co jest prawdą. Tabliczka czekolady! Z tą różnicą, że prawdy nie da się serwować każdemu jak połamane, słodkie, kostki. Ona bywa kwaśna, gorzka, cuchnąca. Dać ją każdemu, czy może humanitarnie milczeć lub po chrześcijańsku kłamać? Rośnie we mnie. Pęcznieje. Zakorkowany empatią trzymam ją w sobie. Jeśli wypluję, będzie bolało. Tak mocno, że zostanę z tym sam. Trafiony rykoszetem zawyję. Jezu, co za dylemat! Dać upust szczerości i ranić, czy samemu spalać się od środka?
Tak właśnie przebiega mordowanie marzeń! Nie siekierą, nie nożem. Niewidzialnym tlenkiem węgla sączącym się z ust prosto do płuc i serca.

Tymczasem przetwórnia rzeczywistości pracuje pełną mocą.
Ta, z którą mi dobrze, to dziwka.
Ta dobra jest nudna.
Normalna passe.
Ta, co kocha, płacze.
Ta, wiesz, to suka.
Teraz ta śmierdzi.
Ta z marzeń olewa.
Taka prawda?
Taka jest prawda.
Poczekoladowy bełkot.
Kac po prawdzie.
Grafomania.


Szwagier

Na trzepaku, w ogrodzie. Rano znalazł go ojciec. Może być coś bardziej oszałamiającego? Żona, teraz syn… Ktoś zadzwonił po policję. Musiało być koło czwartej, bo stwierdzili już plamy opadowe.

Ja wiem, że świat to kurwa, że ona to kurwa, że wóda to kurwa, że Bóg sobie żartuje! Ale, do chuja, tego nie robi się dzieciom!