Smile! You’re at the best WordPress.com site ever

Archive for Listopad, 2021

Ralph

Najlepiej, żeby to był wieczór. Żeby uszło gdzieś ciśnienie dnia. Ważne sprawy przycichły i powoli zapadały w przedsenne złagodzenie. Wtedy wyłącz światło, zapal płomień, niech w domu pachnie ciastem albo palo santo, albo chociaż skórką pomarańczy. Otwórz szufladę, połóż na talerzyku krążek, wciśnij play. Usłyszysz najpierw pojedyncze, delikatne dźwięki fortepianu. Potem szept, po chwili dopiero cichy śpiew, który będzie narastał. To wszystko pozwoli Ci skupić się na słowach. Bo słowa są tu niezwykłe. Proste. Mądre. Piękne. To słowa Kory Jackowskiej, które przez swoją wrażliwość przepuszcza Ralph Kamiński. Jeśli jest magia to właśnie teraz działa. Jeśli można dotknąć emocji, to właśnie ich dotykasz. Jeśli czujesz, to wiesz o czym on śpiewa po tysiąckroć! Przyznam, że piosenki Kory z Maanamem znam od dziesięcioleci. „Łóżko” jest z 1996 roku, z tego samego roku „Po prostu bądź”, z 1993 roku „Bez Ciebie umieram”, z 1983 roku „Krakowski spleen”. Ale dopiero słuchając płyty Ralpha Kamińskiego poezja Kory Jackowskiej podana tak subtelnie, tak zwiewnie i inaczej… dotarła do mnie z siłą grzmotu przełamywania bariery dźwięku! To jest zupełnie inny kosmos od tego, jak wyśpiewywała go Kora. To jest takie kruche i takie mocne! Takie prawdziwe! Jeśli macie pod ręką skórkę pomarańczy, to posłuchajcie proszę płyty „Kora” tego muzycznego kameleona! Bo nie wierzę, że jej nie macie. Bo powinna być w każdym domu, w którym jest miłość albo przynajmniej lubi się o niej słuchać. Ja mam. Dostałem i dziękuję. I nie mogę przestać słuchać.


Flauta

spaliłem mosty
postawiłem mur
zamknąłem drzwi
napełniłem marzeniami
akwarium
otoczony ciszą
patrzę na swoje dzieło
zbudowałem
czy zniszczyłem
mój kosmodrom szczęścia
dryfujący kadłub na płaskiej wodzie
tonę w wątpliwościach
żywię smutkiem
zapijam nieszczęścia
trwam
ostatkiem uczepiony nadziei
każdy nowy księżyc
gorszy jest od starego
flauta bliskości
burza uczuć
drugiej szansy nie chcę
wolę szaleństwo


Mentalnie

Mentalnie powiadasz byłem…
Więc wiedz, że dziś mentalnie jestem
psychopatą.
Furiatem z nieustającym wzwodem.
Chcę się znęcać nad Twoją cipką.
Lizać ją, gryźć i miętolić
Aż do zsikania.
I żeby Ci było wstyd, mentalnie,
Że popuściłaś w rękach psychopaty.
Będę ją targał zębami,
Rozchylał natarczywie płatki,
Pluł w nią i zlizywał,
Moczył w Tobie sztywnego chuja
I dawał wylizywać Tobie.
Jestem dziś mentalnym psychopatą,
Chcę Cię mocno rżnąć.
Kutas mi twardnieje na samą myśl,
Pierdolona, mentalna największa moja miłości!
Jestem jebanym psychopatą,
Chcę spuścić Ci się w tyłek i chcę żebyś krzyczała, gdy poczujesz to ciepło.
Jestem dziś mentalnym patolem!
Z ciągle sterczącym Fredem.


Paradoksy

Chcę już się Tobą znudzić! Już mnie zbyt boli to czekanie. Ekran nie zastąpi dotyku, a głośnik szeptu przez włosy. Pół roku temu śmiałbym się z każdego, kto by mi powiedział, że to sobie zrobię. A bo to źle mi było? A nie… Czekaj. Jednak chyba źle. A bo to teraz lepiej? Miejsca obok i tak zimne. Paradoks.

A propos… historia zobaczona gdzieś w internecie w postaci mema. „Jeśli w obliczu wojny usiłujesz wykpić się od pójścia w kamasze powołując się na swój debilizm… z pewnością nie jesteś debilem”. To też jest paradoks.

Niedawno śmiałem się ze sformułowania „luźny związek”. Luźny, czyli jaki? Teraz nowa rozkminka „związek na odległość”. Kurwa!

Aaaa… to też dobre. Przez cały tydzień narzekam, że późno wracam z pracy, że za szybko robi się ciemno, że nie ma jak iść pobiegać. Sobota… samo południe. Kolejna godzina na kanapie. Wreszcie… O kurwa! Przecież mogłem iść pobiegać. A nie… to może jutro. Dziś tak chujowo za oknem. Ha! Ha! Ha!

Ostatnio ktoś mi powiedział, że tu się robi zbyt intymnie. Fakt. Lekko se zapierdalam po bandzie. Ale to przecież tajemne miejsce, więc chyba mogę?!


Ciasto

Kiedy wchodziłem do domu, na całej klatce schodowej dało się wyczuć przyjemny, owocowo-ciepły zapach. Zmieszana woń pieczonych jabłek, drożdży i palonego cukru. Pomyślałem, że ktoś właśnie pichci ciasto, że u kogoś będzie dziś święto. Szarlotka? Pamiętam, że będąc dzieckiem uwielbiałem, kiedy matka robiła wypieki. Wylizywanie misy po surowym jeszcze cieście… Mmm… Albo takie świeżutkie, jeszcze parujące, prosto z foremki. I te przestrogi: nie jedz tego, będzie cię bolał brzuch!

Wróciły obrazy i zrobiło mi się smutno. Uświadomiłem sobie, że w moim piekarniku nigdy nie upiekło się żadne ciasto, że narzuty na łóżka, poduszki, pościel, ubrania w szafie, ręczniki w łazience nigdy nie dostały nawet szansy przesiąknąć zapachem wanilii, gorącego kakao, pieczonej, tartej skórki pomarańczy… Puste bez tego, jałowe niczym ziemia w poemacie Eliota, są moje cztery ściany. Chciałbym to zmienić. Kiedyś, daj losie, niedługo. Chciałbym, żebyś zmieniła to Ty.

Stałabyś w kuchni, przy blacie z upiętymi do góry włosami. W fartuszku zawiązywanym z tyłu na wysokości bioder. Rękami gniotłabyś drożdżowe ciasto. Podszedłbym cicho, objął cię i przytulił. Przylgnął cały do twoich pleców. Wtulił się w kark. Rozczochrał ustami włosy. Dałabyś nam taką chwilkę, a potem próbowała przegonić dłońmi pozlepianymi mokrym ciastem. Śmiałbym się i nie przestawał. Osunął ręce, by sprawdzić na ile mogę sobie pozwolić. Wcisnąłbym dłoń między twoje rozgrzane uda. Furczałabyś: przestań! Słabo jednak. Tylko trochę. Troszkę.

Nie miałbym litości dla tego guzika, który spina twoją spódniczkę w talii. Błyskawicznie uporałbym się z suwakiem. Brązowy cylinder z tkaniny opadłby bezszelestnie na płytki. Stałabyś tylko w fartuszku, w samych figach. Syciłbym wzrok tym widokiem kilka chwil, a potem przykląkł z głową na wysokości twojej pupy. Złapałbym płat materiału z krocza i naciągnął delikatnie. Przysunął usta, rozchylił pośladki i włożył język. Wiesz gdzie. Lubisz. Oboje to lubimy. Rozsunęłabyś nogi występując jedną z orlego gniazda pokonanej jako pierwsza spódnicy. Już byś się nie broniła, a ja zagłębiałbym język na zmianę, to tu, to tam.

Nachyliłabyś się lekko opierając łokciami na blacie. Usmarowała ciastem ulubione miejsca. Wyjadałbym je jak Puchatek z dzbanuszka, wylizywał jak maminą misę. Czas zamarłby w miejscu. Na minutę, na kwadrans, godzinę? Skóra na karku, ramionach i udach zjeżyłaby ci się delikatnie. Wyszeptałabyś: Teraz, Kreciku! I wszedłbym w ciebie od tyłu nie dając wybrać gdzie. Mogłabyś tylko westchnąć, gdyby to było tam. Tę drugą pieściłbym delikatnie ręką. Nie! Nie zapomniałbym o sutkach! One także czułyby się dopieszczone. Nabrzmiałe, sterczące krzyczałyby na zmianę: Mnie! Teraz mnie przyszczyp, teraz mnie naciągnij!

Przyśpieszałbym w tobie synchronizując się z twoim oddechem. Mocniej. Głębiej. Aż do bólu! Aż do chwili, w której na miliony kawałków rozpękł by się świat. W której wlałbym w ciebie całe moje ciepło. Zastyglibyśmy tak na sto, może tysiąc lat. Oddychali razem, spoceni, przylgnięci do siebie. Kurczyłbym się w tobie, a ty ukradkiem podjadałabyś nasz wspólny smak, dzieląc się ze mną palcami do oblizania. I szeptalibyśmy sobie słowa najczulsze. Najpiękniejsze. Szczere i wprost z najdelikatniejszych zakamarków duszy.

Upieczmy kiedyś ciasto, proszę…


Czekanie

Nie mogę spać. W tle Waglewski. W głowie Ona. Trzecia noc bez zapachu jej skóry. Chciałbym się już obudzić i móc odbić w niebieskości jej spojrzenia. Dotykać delikatnie wszystkie mokre miejsca. Przekomarzać niemymi wargami. Twardnieć chłodnym oddechem sutki. Bezwstydnie wtykać język we wstydliwy krążek.

Powiedz, że Ty też… Że już niedługo…

Przeraża mnie perspektywa czekania. Miesiąc. Pięć tygodni. Do świąt. Chcę wierzyć, że dam radę. A jednocześnie coś się we mnie buntuje. Przecież to nie tak miało być. Chcę już, chcę teraz, chcę obok! Natychmiast chcę!
Tymczasem miesiąc. Do świąt. Pięć tygodni.
Nie wiem, czy mam tyle czasu. Szkoda mi każdego dnia.

Naobiecywałem. Naprzyrzekałem. Złamać słowo dane samemu sobie… najgorzej.