Smile! You’re at the best WordPress.com site ever

106 słów: Kaziu

Kazia bały się wszystkie dzieci. – Sołtys, sołtys – krzyczały i chowały się po klatkach, gdy tylko zobaczyły, że prowadzi swój mosiężno-czarny, poniemiecki rower na nienaturalnie grubych oponach. Szeroka kierownica z różnokolorowymi manetkami i pokrzywioną dźwignią przedniego hamulca była niczym szpagat na pranie, na którym gospodyni powiesiła biustonosz. Te rolę przyjęła na siebie lampa, od której także nie można było oderwać wzroku i która dokładnie tak jak biusthalter uruchamiała wyobraźnię kilkuletnich chłopców. Karolowi kojarzyła się z pociskiem do armaty, odwróconym czubkiem w stronę kierowcy. Była błyszcząca, wypolerowana i dochodziły do niej tajemnicze kable, sprawiała wrażenie jakby za chwilę miała wybuchnąć. Kaziu bardzo o nią dbał. Często zdarzało mu się wychodzić w teren w nocy, a bez niej nie mógłby normalnie pracować. Bez światła zginąłby już pewnie nie raz pod kołami pijanych kierowców, tych samych, których zegarki trzymał w szufladzie stołu kawalerki na pierwszym piętrze. Światełko z tyłu było czerwone, malutkie, jak szminka. Nie pasowało do przedwojennego roweru, ale oryginalny odblask zmatowiał przez dziesięciolecia i powierzenie mu swojego bezpieczeństwa było dla Kazia zbyt dużym ryzykiem. Dziecięcy wzrok przykuwało także siodełko, właściwie siodło – skórzane, szerokie, na potężnych sprężynach. Kaziu rzadko go dosiadał. Swój rower najczęściej prowadził, a na siodełku i bagażniku podróżowały stare miski, piekarniki, wiaderka, garnki, czasem lodówka, czy zepsuta pralka. Cholera wie, gdzie on to wszystko wynajdywał, ale zwoził te swoje łupy skrupulatnie do kawalerki. Gdy z czasem stała się za mała, także do piwnicy, potem drugiej i trzech murowanych komórek za blokiem. Kiedy wszystkie się zapełniły aż po sufit, po Sołtysowe skarby wyciągnęli długopisy urzędnicy i chcieli mu je odebrać.
– Byście już do cholery coś z tym zrobili, bo tylko smród i szczury się legną – argumentowali uprzejmie donosząc sąsiedzi.
Szturchnięci do roboty gminni kauzyperdzi reagowali pismami, których Kaziu nawet nie czytał. Nie umiał.
– Decyzją Rady Narodowej, z dnia, nakazuje się obywatelowi Kazimierzowi Sołtysowi uprzątniecie na koszt własny zgromadzonego na terenie posesji przy ulicy 8 Dywizji 3 złomu, makulatury, szmat oraz śmieci w nieprzekraczalnym terminie 7 dni.
Ale mijało siedem dni, siedem miesięcy, siedem lat, a Kazia skarby pozostawały nietknięte. I szczuły podwórkowych malców swą tajemniczością, rozpalały wyobraźnię, malowały rumieńce. Podobno w samej tylko piwnicy Kaziu miał części na trzydzieści rowerów. A czy było wtedy coś na świecie bardziej pożądanego przez ośmioletnich chłopców, niż rower? Papierosy, wino i dziewczyny zaczną się przecież dopiero za kilka lat. Starsze chłopaki od czasu do czasu włamywali się do Sołtysowych komórek i wyciągali ramy, koła, bagażniki i kierownice. Próbowali je potem poskładać w jedną całość i sprzedać jakiemuś gospodarzowi na wieś za kilka butelek bimbru. Ile z tych rowerów wróciło potem do Kazia po jego nocnych wyprawach, nie wiadomo. Ale cześć na pewno.
Sołtys żył skromnie. W jego niewielkim mieszkaniu nawet na łóżku leżały przedmioty, które nocami zwoził. Po prawej od drzwi wejściowych stała kuchnia węglowa. Piętrzyły się na niej kartony z różnościami. Ogień pod płytą nie palił się już od lat. Nie mógł, bo w popielniku i na palenisku poupychane były zawiniątka. Może złoto? Drewniana szafa miała zawsze na wpół otwarte drzwi. Z jej czarnego wnętrza wyzierały kolorowe szmaty, jakby przymierzały się do ucieczki, ale czekały na dobry moment, wypatrywały aż strażnik odwróci się do nich tyłem i spojrzy gdzie indziej. On jednak zawsze patrzył gdzie indziej. Szafa nie interesowała go od dawna. Siedział zazwyczaj na wykolebionym krześle przy stole po lewej od drzwi. Na blacie miejsca było tylko tyle, żeby postawić miskę. Resztę opanowały puste puszki po konserwach, butelki, pudełka z gwoździami i śrubami, klucze, śrubokręty, kilka młotków i kombinerek, kłódki, zamki do drzwi, połamane okulary… Kaziu zakładał jedne z nich, czarne z roztrzaskaną lewą soczewką. Musiał dobrze widzieć, kiedy przychodzili do niego klienci po wódkę. Mrużąc jedno oko oglądał zegarki, które przynosili na wymianę. Miał nimi zapełnioną całą szufladę stołu. Nie było w niej jednak radosnego gwaru i cykania niemieckich Ruhli, radzieckich Poljotów, czy czechosłowackich Primów. On je zamykał w szufladzie, a one umierały nienakręcane, wydając z siebie ostatnie tchnienie już po kilku godzinach od aresztowania. Ich właściciele zapominali o nich jeszcze szybciej tracąc świadomość po kolejnych setkach Sołtysowej wódki.
Kaziu jak skromnie mieszkał, tak skromnie wyglądał. Chodził w starym, wypłowiałym ubraniu roboczym, na którym kolor khaki zastąpił brud. Miał wiecznie rozwiązane buty na grubej podeszwie i sikora z dewizką, którego chował w kieszonce czarnej kamizelki. Dość mocno to kontrastowało z roboczym ubraniem, ale Kaziu właśnie taki był, pełen kontrastów. Wyglądał groźnie, jak skrzyżowanie bandyty z włóczęgą. Na głowie nosił poniemiecką czapkę wojskową, spod której wystawały polepione łojem, ciemne kędziory. Na twarzy zawsze miał kilkudniowy, czarny zarost. Był jednak niesłychanie spokojnym człowiekiem. Mówił cicho, od udaru lekko sepleniąc. Zawsze się pierwszy kłaniał kobietom. Mama Karola miała do niego słabość i czasem zapraszała do domu na obiad. Ojciec tego nie lubił, ale wracał dopiero po 16, więc jeśli Kazimierz uwinął się do tego czasu z fasolową i mielonym, nie było tematu. Zawsze potem pięknie dziękował i obiecywał, że będzie się za matkę modlił. Mówił na nią czarna, choć była naturalną blondynką. Ona śmiała się i namawiała:
– Przyjdź Kaziu jeszcze kiedyś.
Karol miał potem problem. Brzydził się Sołtysa i za wszelką cenę starał się zapamiętać na jakim talerzu matka mu zupę i drugie podała, jakimi sztućcami jadł. Potem wystrzegał się ich jak ognia i choćby na obiad były akurat łazanki, które uwielbiał, nie tknął posiłku gdy dostał go na Kaziowym talerzu. Był przecież skażony starością, samotnością, smutkiem i beznadzieją.
– Kiedyś było inaczej. Kiedyś Kaziu był kimś – opowiadała matka. Królem życia, za którym szalały kobiety. Miał dobrą pracę, pieniądze i urodę Włocha. Kilka razy w roku wyjeżdżał na zagraniczne wycieczki, a w lecie obowiązkowo do Bułgarii albo nad Balaton. Kiedy opalony, w szarym garniturze z czerwoną poszetką wysiadał z taksówki prowadząc do swojej kawalerki na piętrze kolejną kobietę, sąsiadki po cichu wzdychały z zazdrości. Wszystko się zmieniło, kiedy jedna z tych kobiet nie chciała zostać na dłużej. A Kaziu chciał. Bardzo. Posmutniał od tego chcenia i przestał o siebie dbać.
– Miłość. Kazia wykończyła miłość – mówiła matka.
– Więc po co komu ona – konstatował słuchając jej opowieści mały Karol. I tak mu już zostało.

3 Komentarze

  1. Bardzo fajnie opowiedziana historia. Czytam Cię z ciekawością, często z rozbawieniem. Ten wpis był natomiast dla mnie zaskakujący, bo spodziewałem się ponownie czegoś zabawnego, a znalazłem poważną, doskonale opowiedzianą historię.

    2016-09-29 o 19:14

  2. Mała

    Blondasku..sto tysięcy razy to czytałam..i za kazdym razem łza mi się w oku kręciła..bo pamiętam Kazia:)..miał działkę obok moich rodziców:)..mój Tato go uwielbiał,godzinami potrafili rozmawiac:)mimo iż,faktycznie na tej ze działce było dżem mydło i powidło…ale i ot ciekawostka;)…jesli jakiemus działkowiczowi brakło konewki..do kogo?..do Kazia!!!!….bo napewno miał:)…garnek??..do Kazia!!!!…MIAŁ WSZYSTKO!!!:)…i na ten post ..przypomniało mnie się innych „kwiatów naszych czasów” ;)…Wandzia;)..zbierająca pety..i musiała zajrzec do kazdego wózka z dzieckiem;)pogadac po swojemu…..i Franio..z radiem na ramieniu….ech…

    2016-09-29 o 20:34

Dodaj komentarz